Google

środa, 16 grudnia 2009

Seszele - Dzien 5

Wstalismy bardzo wczesnie. Bylismy pewni, ze sniadanie zaczyna sie o 7 i chcielismy, zeby dziewczynki spokojnie zjadly. Zeszlam z nimi pare minut po siodmej, ale okazalo się, ze dopiero o 7.30 mozna wejsc do restauracji. Zabralam je wiec, by zrobic pare zdjec w hotelu. Potem uregulowalismy rachunek. Jas zniosl rzeczy do samochodu. Zdaje sie, ze wbrew temu, co jest napisane w przewodnikach, Seszele sa bardzo bezpieczne.

Zadzwonilismy do pana z wypozyczalni spytac go, czy bedzie o 8.30 na przystani, by odebrac samochod. A on powiedział, zebysmy zostawili samochod na parkingu - kluczyki pod wycieraczka i otwarte drzwi. Rzeczywiście, z wyspy trudno ukrasc samochod :)

Gdy dojechaliśmy, Jas przekonal strażnika, by pozwolil nam wjechac samochodem do samego portu. Wysiedlismy tam z bagazami i wtedy Jas pojechal zaparkowac. Zostawilam dziewczyny, by pilnowaly bagazu i poszlam kupic bilety. Statek z Praslin do Mahe miał plynac godzine.

Postanowilismy zaszalec i kupic sobie miejscowki w business class. Bylismy jedyni. Za to mielismy wlasnego kelnera, ktory serwowal nam napoje i proponowal jedzenie, ale nie bylismy glodni. Gdy tylko statek ruszyl, chcialam wstac go obejrzec, ale zarzucilo mna tak mocno, ze dostalam choroby morskiej i reszte podrozy pamietam jak przez mgle. Za to Jas i dziewczyny poszli na gore i urzadzili sobie konkurs: kto wejdzie po schodach nie trzymajac sie poreczy!!

Tym razem przedstawiciele biura Creole nie czekali na nas, poszlam wiec poszukac samochodu. Znalazlam jeden w biurze przy porcie, ale dziewczyna stamtad powiedziala, ze trzeba by na niego czekac 20 minut. A potem okazalo się, ze na zewnatrz stali ludzie i tez reprezentowali biura wynajmujace samochody. Bez problemu wypozyczylismy wiec autko i ruszylismy do hotelu. Nasz hotel znajdowal sie po drugiej stronie wyspy, musielismy wiec przeprawic sie przez gory. I tu ostrzeżenie. Pierwszy hotel reklamował sie, ze jest "directly on the beach" i rzeczywiscie byl dokladnie na plazy. W folderze tego drugiego było napisane: "beach view". Faktycznie, znajdowal sie on po drugiej stronie ulicy, dosc wysoko i rozciagal sie z niego widok na plaze...

Hotel byl ladny. Rodzinny. Nastawiony na Francuzow - bylismy jedynymi osobami nie mowiacymi po francusku. Podobnie jak w pierwszym hotelu dostalismy welcome drink i poszlismy do pokoju. Pokoj byl maly, drewniany i czysty. Poza wanna w lazience mial przybudowke z duzym prysznicem, no i oczywiscie piekny taras wychodzacy na ocean, z którego to tarasu, jak sie potem okazalo, bylo widac zachod slonca. Przy recepcji zobaczylismy ze reklamuja wycieczke na ktora nie udalo nam sie pojechac z Praslin, powiedzielismy wiec, ze jestesmy nia zainteresowani.  Oznajmili nam, ze ok. 19 przyjdzie pan, ktoremu mozemu zapłacić za wycieczke. Dziewczynki poplywaly w basenie i pojechalismy zwiedzac wyspe.

Dojechalismy na duza plaze. Dzieci chcialy sie ochlapac, wiec wysiedlismy z samochodu. My z Jasiem spacerowalismy brzegiem, a dziewczyny taplaly sie tuz obok. Byl to pierwszy (i jedyny) raz gdy nie mielismy przy sobie recznika, wiec kupiliśmy go potem w sklepie z pamiątkami.

Wracając, zamowilismy frytki na wynos oraz wode i, spoznieni na spotkanie, wrocilismy do hotelu. Niestety, nie udalo nam sie zlapac tego pana od wycieczki – powiedział podobno, ze przyjdzie nastepnego dnia rano. Dziewczynkom zamowilam w hotelu rybe do frytek, a nastepnie, zmeczone po calym dniu pelnym atrakcji, poszly spac.

W tym czasie w Lonely Planet znalezlismy numer pobliskiej stadniny koni i zadzwonilismy dowiedziec się, czy mozna by nastepnego dnia pojeździć tam konno. Udalo sie zabukowac jazde na 10 rano, wiec zadowoleni poszlismy spac.

 

Seszele - Dzien 4

Nastepnego dnia rano, gdy sie obudziłam, Jas jeszcze spal. Dzieci nie bylo w pokoju. Pamiętając, ze poprzednio siedzialy na tarasie, wyszlam zobaczyc czy ich tam nie ma. Siedzialy cichutko i zachwycaly sie ptaszkami, skaczacymi po trawie. Iza zaczela opowiadac ile to roznych ptaszkow zdazylo tam od rana przyleciec. Weszlam do pokoju, wzielam niezjedzona pizze z poprzedniego dnia i odlamalam kawalek. Dalam dziewczynom, by pokruszyly i rzucily ptaszkom. Natychmiast zlecialo sie ich cale stado, ktore zaczelo wyjadac okruszki.

Tego dnia nie mielismy nic w planach, wiec zbieralismy sie powoli. Po sniadaniu poszlysmy z Iza poplywac kajakiem. Fajnie nam sie plywalo, ale nie moglysmy odplynac za daleko, bo na 9.30 Iza umowila sie na pomoscie na karmienie rybek. Gdy doplynelysmy do brzegu, obie dziewczynki pognaly na pomost. Przyszla tam pani z chlebem i dziewczynki rzucaly go tloczacym sie rybkom. Potem Iza postanowila z nimi poplywac i weszla do wody. Jednak nie chciala byc sama i szybko wyszla. Dziewczynki chcialy pobawic sie w basenie, wiec Jas poszedl przekopiowac troche zdjec na zapasowa karte (konczylo nam sie miejsce w aparacie), a ja polozylam sie kolo basenu i czytalam sobie ksiazke.

Zaczal padac deszcz. Izie i Uli to nie przeszkadzalo, ale ja schowalam sie pod daszek. Gdy przestalo padac, wybralismy sie na zaplanowany wczesniej spacer po rezerwacie przyrody. Byla niedziela i zaden przewodnik nie chcial z nami isc. Iza wziela wiec mape i powiedziala, ze ona nas poprowadzi. To byl rezerwat, w którym rosla przede wszystkim ich tutejsza roslina: - Coco de mer. Spacer byl nie dlugi, za to byl bardzo mily - znow moglismy cieszyc sie przyroda.

Potem dziewczynki zrobily sie glodne. Była 16, a w hotelu konczyli wydawac obiady o 15.30. Mimo poznej pory, pojechalismy do hotelu. Okazalo się, ze Ula bez problemu dostanie frytki i ze maja jeszcze jedna rybe, ktora przygotuja dla Izy. Nawet mnie udalo sie dostac salatke z wedzonym tunczykiem. W tym czasie Jas pojechal sprobowac zarezerwowac nam wycieczke na nastepny dzien, ale niestety nie udalo sie. W zwiazku tym postanowilismy wyjechac wczesnie rano

Po obiedzie, gdy wrocil Jas i gdy dziewczynki wszystko grzecznie zjadly (lacznie z lodami), wzielismy nasze okularki i zeszlismy na hotelowa plaze. Woda byla bardzo plytka i bardzo spokojna, wiec Jas, Iza i ja poszlismy daleko w morze. Ula siedziala na moich plecach, ale tez sie cieszyla, ze jest z nami. Zalozylismy okularki i obserwowalismy podwodne zycie. Gdy nadszedl zachod slonca stwierdzilismy, ze poprzedniego dnia niepotrzebnie jechalismy na te „specjalna" plaze, bo najlepiej widac go z naszego hotelu. Zrobilismy pare zdjec i wrocilismy do pokoju.

Nastepnego dnia o 9 rano odplywal nasz statek. Dziewczynki poszly wiec wczesniej spac, a my sie spakowalismy. Nadszedł czas pozegnania z Praslin.

 

 

Seszele - Dzien 3

Zerwalismy sie wczesnie rano. Chcielismy isc na sniadanie o 7.30, gdy tylko otworza restauracje. Tego dnia Jas zaplanowal wyprawe na La Digue (czyt. LaDig). Mozna wykupic zorganizowana wycieczke, ale postanowilismy ze pojedziemy sami. Wiedzielismy ze o 9 rano odplywa statek, którym mozemy poplynac na La Digue. Guvin, ktory powital nas pierwszego dnia, a potem zajmowal sie dziecmi, spytal nas rano, jakie mamy plany.

Gdy powiedzielismy ze wybieramy sie na La Digue, zaoferowal ze zadzwoni i zarezerwuje nam miejsce na lodce. Przy sniadaniu spotkalismy Malu – okazalo się, ze jej rodzina tez ma zamiar poplynac na La Digue. Po wrazeniach dnia poprzedniego obu dziewczynkom (Izie i Uli) dopisywal apetyt i po sutym sniadaniu (do tej pory znalam tylko z opowiadan, ze Iza tyle jada – w Polsce) bylismy gotowi do drogi. Pojechalismy do Jetty, czyli do portu. Zaparkowalismy samochod i poszlismy wykupic zamowione bilety. Mozna bylo usiasc gdzie sie chcialo – my  usiedlismy na gorze. Gdy tylko dziewczyny zwietrzyly, ze Malu tez jest na statku i siedzi na dole (w pomieszczeniu klimatyzowanym, a nie jak my, na sloncu) to od razu pobiegly na dol.

Po dotarciu na miejsce szybko zeszlismy na dol, by dziewczynki nie zgubily sie w tlumie. Zaproponowalismy, ze razem wynajmiemy rowery i pojezdzimy po wyspie. Okazalo sie jednak, ze rodzina Malu miala zamowiona taksowke. Na calej wyspie sa 4 taksowki i jesli chce sie z takiej skorzystac to trzeba odpowiednio wczesniej ja zamowic. Poza taksowkami glownym srodkiem lokomocji sa wlasnie rowery. Mysmy od poczatku planowali zwiedzanie na rowerach. Juz gdy wychodzilismy z portu, dopadl nas czlowiek, ktory wypozyczyl nam trzy rowery – dla mnie z siedzonkiem dla Uli, a dla Jasia z koszykiem na nasze bagaze. No i ruszylismy w trase. Iza prowadzila i wybierala trase. Podjazd na miejsce widokowe okazal sie zbyt stromy, wiec postanowilismy pojechac w kierunku plazy. Bylo naprawde przyjemnie, cieplutko, ale nie upalnie. Wokol wszystko kwitlo. I bylo tak super zielono.

Dawno, dawno temu, gdy mialam 12 lat, poznalam dziewczynke - Hebe, ktorej ojciec z oszczednosci wynajal piwnice przerobiona na mieszkanie. W tym 'domu'  nie bylo ani jednego okna. Heba miala zwyczaj opowiadac, ze u nich w Egipcie maja piekny dom z duzymi oknami. Wtedy dziwilo mnie, czemu ciagle mowi o tych oknach, a mama wytlumaczyla mi, ze ludzie maja tendencje do wyolbrzymiania rzeczy, ktorych im brakuje. Nazwalysmy to syndromem Heby i przez lata cale gdy ktos tak przesadzal, przypominalysmy sobie te historie. Zatem ta zielen we wszystkich moich opowiadaniach to wlasnie taki syndrom Heby. Emiraty sa niezwykle pieknym, ale pustynnym krajem. Nawet w sztucznie zazielenianym Abu Dhabi nie ma 1/10 tej roslinnosci, ktora rosnie w naturze. Dlatego wszedzie, gdzie jezdzimy, zwracam uwage na ilosc roslin, ilosc odcieni, w ktorych mozna podziwiac zielen, jej gestosc oraz ogolnie kazdy inny detal. Ale wracajmy na piekne, zielone :) Seszele.

Trzeba bylo podjechac kawalek pod gore, a rowery zuzyte przez multum turystow mialy nie najlepsze przerzutki. Najpierw mnie, a potem Izi spadl lancuch. Postanowilismy wiec nie uzywac przerzutek i poprowadzic rowery pod gore. Oplacalo się: zjazd w dol dostarczyl nam prawdziwej dawki adrenaliny. W ogole nie pedalujac, pedzilam w dol bez hamulcow. Jas i Iza jechali bardziej odpowiedzialnie - ale za to zostali gdzies daleko z tylu. Potem bylo nastepne podejscie i znow zjazd w dol, az wreszcie dotarlismy na plaze. Rozebralismy sie do kostiumow, wzielismy reczniki (bylismy przygotowani) i pobieglismy do morza. Ula po pierwszej probie postanowila, ze jednak bedzie sie bawic na brzegu. Miala racje, to nie byla bezpieczna plaza. Fale byly ostre i silne. Ja jednak kocham morze i bardzo chcialam wejsc, a Iza, która jeszcze nie rozumie co to niebezpieczenstwo, za to lubi robic to, co najbardziej niebezpieczne, postawila pojsc ze  mna. Chcialam wejsc z nia dalej, zeby przejsc poza linie zalamania sie fal. Pokazalam Izi, jak przeplynac pod taka zalamujaca sie fala. Nie przewidzialam jednak, ze dalej prad bedzie tak silny – ciagnal w strone morza. Widzialam, ze Iza sie troche przestraszyla. Powiedzialam je by "zlapala" nastepna fale i dala sie jej poniesc w strone brzegu. Nawet gdy prad ciagnie w strone morza, plynac pod woda zawsze mozna wrocic na brzeg. Iza, lapiac fale, plynela pod woda – na to liczylam no i udalo się. doplynelysmy do brzegu. Przyznalam, ze popelnilam blad, wyciagajac male dziecko w morze i zaproponowalam, bysmy zbudowali zamek z piasku. Potem bawilismy sie w zakopywanie sie nawzajem. Ogolnie reszte czasu spedzilysmy juz grzecznie nad brzegiem. Zaczelo sie robic goraco, nie chcielismy by dziewczyny sie spalily, wiec po okolo godzinie postanowilismy, ze czas ruszac w dalsza droge. Tym razem najpierw trzeba bylo popchac rowery kawal drogi pod gore. Musze przyznac, ze bylam naprawde dumna z naszych dziewczynek. Iza bez szemrania pchala swoj rower, a Ula zeszla z mojego roweru i piela sie w gore na wlasnej „dwojce". W koncu wspielismy się na szczyt i ja (z Ulą) rzucilysmy się w szalenczy ped w dol. Po drodze minelismy szalas tubylca, w ktorym ten robil na poczekaniu soki i koktajle ze swiezych owocow. Wszyscy chetnie sie napilismy i ruszylismy w dalsza droge. Dojechalismy do plantacji, gdzie wejscie bylo platne. Mozna tam ogladac miejsce, gdzie dawniej pracowali niewolnicy. Dodatkowa atrakcja jest minipark zolwi oraz statek piracki. I tak, zwiedzajac, doszlismy do restauracji. Gdy wjezdzalismy, zaczal padac deszcz. Zaparkowalismy wiec rowery i poszlismy pod restauracyjny daszek. A tam obiad jadla... Malu z rodzina. Dzieci sie bardzo ucieszyly.

Jako ze nie wzielam z Emiratow mojego kapelusza, a nowy, ktory kupil mi Jas, zostal w samochodzie, to zaczelam w miedzyczasie odczuwac na mojej glowie wplyw slonca. Nie mialam ochoty jesc i pulsowalo mi w skroniach. Wypilam prawie butelke wody i polozylam glowe na stole. Obudzilam sie 40 minut pozniej - pilnowala mnie Kuleczka. Zlote dziecko w zupelnej ciszy zajmowalo sie soba , ale nie zostawilo mamusi samej ani na chwile. W tym czasie, jak sie potem dowiedzialam, Jas z Iza poszli obejrzec plaze, ktore znajdowala sie kolo restauracji. Czulam sie juz duzo lepiej, wiec zaplacilismy i mimo nadal padajacego deszczu pojechalismy w dol, na rynek. Pierwotnie mielismy zamiar wracac ostatnim statkiem o 18, ale po tylu godzinach bylismy juz zmeczni i postanowilismy wrocic godzine wczesniej. Wlasciciela rowerow nie bylo, ustawilismy wiec rowery w wypozyczalni (zaplacilismy za nie z gory, wiec bylismy pewni, ze facet sie domysli i je znajdzie), kupilismy drobne pamiatki i sukienke dla Izy i poszlismy na statek. W drodze powrotnej siedzialam juz na dole, w klimatyzowanym pomieszczeniu -  po 15 minutach bylismy z powrotem na Praslin.

Do zachodu slonca zostalo okolo 45 minut. Ula chciala na kolacje pizze, Iza – bufet hotelowy. Jas zabral nas na plaze z tabliczka: "Sunset point". Niestety, na niebie pokazaly sie chmury i w ostatnim momencie zamiast zajsc za morzem, slonce skrylo sie w chmurach na horyzoncie. Ula usnela w samochodzie, a Iza poznala dwoje seszelskich dzieci. Mowily tylko po swojemu, ale mimo to dzieci szybko sie dogadaly. Iza rozebrala sie do majtek i wszystkie dzieci wskoczyly do wody. Myslalam, ze polozymy Ule spac i pojdziemy na kolacje, ale Ula budzila sie co jakis czas, przypominajac o swojej pizzy. No to pojechalismy po pizze. Skonczyly nam sie rupie (czyli ichniejsze pieniadze), a pan nie mial mi jak wydac z euro. Bylo juz pozno, gdy ruszylismy na poszukiwanie ATM. W koncu udalo sie wszystko zalatwic i wrocilimy do hotelu. Do tego czasu Ula zasnela juz jak kamien, wiec pizza wyladowala na stoliku. Jas byl tak spalony po plazy, ze nie mial sily sie ruszyc i marzyl o chlodnej kapieli. W zwiazku z tym Iza i ja postanowilysmy same zejsc na bufet. Tego dnia bufet nosil tytul "Polow Rybaka". Wszedzie lezaly surowe ryby (podpisane), a naokolo stali kucharze i mozna bylo sobie nabrac rybe, a nastepnie zamowic jak sie ja chcialo przyrzadzic: na grillu, smazona, etc. Nalozylysmy sobie troche ryb plus salatke i zjadlysmy. Gdy wrocilysmy do pokoju, nawet Iza byla zmeczona. Usiadla, by opisac wspomnienia w pamietniku, ale chyba nawet ich nie skonczyla opisywac, bo usnela.

piątek, 11 grudnia 2009

Seszele - Dzien 2

Gdy sie obudzilam, Jas i dziewczyny siedzieli cichutko na balkonie. Zdziwilam sie, co oni robia w tak absolutnej ciszy, a oni podziwiaili przyrode. No, jestem pod wrazeniem, ze mozna w takiej ciszy, przez tyle czasu obserwowac ptaki... Dziewczynki oczywiscie chcialy sie wykapac w pieknej wannie w ksztalcie serca. A potem zeszlismy na sniadanie. 
Na sniadanie serwowali olbrzymi bufet – kazdy mogl znalezc cos dla siebie... Kazdy poza Ula, ktora nie ma w zwyczaju jesc. 
Iza zjadla nalesnika, jajka, parowki, kanapke z szyneczka i wypila sok pomaranczowy. W zyciu nie widzialam, by tyle zjadla. A na koniec wziela sobie platki sniadaniowe, ale bez mleka. Po sniadaniu Jas wymyslil, ze skoro wycieczka konczy sie o 16, to nie ma sensu wracac do hotelu po samochod. Postanowil pojechac za autobusem, tak, zebysmy po wycieczce mogli sie przesiasc do wlasnego samochodu. I pojechalismy.

Na pieknej, bialej plazy, pod niebieskim niebem, kapiac sie w goracych promieniach slonca wsiedlismy na motorowke, ktora zabrala nas na wieksza lodke. Oprocz nas wzieli jeszcze kogos, poza tym pare osob juz bylo na lodce, tak, ze w sumie bylo okolo 20 osob plus 3 lub 4 osoby z zalogi. I poplynelismy. 
Wszyscy od razu wyszli na gorny poklad, gdzie mozna sie bylo opalac lub podziwiac, jak lodka pruje przez fale. 
W pewnym momencie, akurat gdy zeszlam na dol, Jas zawolal mnie z powrotem na gore. Obok naszej lodki plynal delfin. 
Wszyscy rzucili sie do burty, by podziwiac delfina. Podobno silniki sa za glosne dla delfinow – rzeczywiscie, po chwili „nasz delfin" odplynal. Tego dnia na lodce poznalismy hinduska rodzine, ktora mieszka w Dubaju. Ich 5-letnia coreczka Malu od razu zaprzyjaznila sie z naszymi dziewczynkami.

Po jakichs 25 minutach doplynelismy do pierwszej wyspy - Cousin
Dokladniej - doplynelismy paredziesiat metrow od wyspy. Przyplynela po nas motorowka. Kazali nam zalozyc kamizelki ratunkowe. Iza „zalapala" sie pierwsza i poplynela z rodzina Malu, nie czekajac na nas. Poplynelismy nastepnym transportem. Gdy doplywalismy do wyspy, kazali nam sie mocno trzymac i motorowka z impetem przybila do brzegu. Bardzo zwracaja tam uwage na to, kto przyplywa na wyspe i co ma ze soba. Na wyspie jest mnostwo ptakow i zolwi, nie ma natomiast zadnych drapieznikow. 
Zebrali nas wszystkich pod dachem i wytlumaczyli co wolno, a czego nie (taki krotki kurs savoir-vivre'u wsrod przyrody). Nastepnie podzielili nas na dwie grupy - francusko - i anglojezyczna. I ruszylismy.  
W tym miejscu musze przyznac, ze nie umiem oddac tego piekna, ktore nas tam otaczalo. Co krok podziwialismy ptaki i jaszczurki w scenerii dzungli mieniacej sie wszystkim odcieniami zieleni. Ptaki-piskleta, ptaki budujace gniazdo, ptaki wysiadujace jajka... jaszczurki zielone i brazowe oraz male i duze. I wszystkie wystepujace w takich ilosciach, ze trzeba bylo po prostu co krok zatrzymywac sie i je podziwiac. A jakby tego było malo, nagle na naszej drodze stanal zolw.  
Olbrzymi zolw. Dziewczynki moglyby na nim usiasc, taki byl wielki (moglyby, ale nie zrobily tego - nie wolno meczyc zwierzat). Stal sobie przy drodze jakby czekal, by sie przywitac z przechodniami. W koncu doszlismy na plaze. Tam nasz przewodnik pokazal nam zlapanego przez siebie kraba. Wracalismy brzegiem wyspy. Nagle ktos (ale nie wiem kto, bo zobaczylam to juz po fakcie) znalazl malego zolwika. Przez chwile niosla go jedna z wspoltowarzyszek naszej wyprawy, a potem Izunia.  
Przewodnik tlumaczyl nam jeszcze, ze na wyspe wychodza zolwie wodne, by zlozyc jaja. Skladanie jaj trwa okolo 2 godzin. Mieszkancy wyspy zaznaczaja wstazeczka miejca, gdzie zolwie zakopaly jaja. Na wyspie nie ma zadnych drapieznikow, wiec male sa zupelnie bezpieczne.  
Na tej wyspie na stale mieszka 8 osob (dwie z nich to wolontariusze z Anglii). Pomagaja one rowniez wykopywac się malym zolwiom z piasku.

Niestety, gdy zolwie dojda do wody, sa juz narazone na to, ze zostana zjedzone. Podobno jeden miot moze liczyc nawet kilkadziesiat zolwi, ale przezyje tylko 1 lub 2. 
Zdziwilam sie, ze zolwie skladaja jaja w dzien. Gdy bylismy w Omanie, tamtejsze zolwie skladaly jaja noca. Male tez wylegaly sie w nocy i kierowaly w strone morza, patrzac na promienie ksiezyca odbijajace sie w wodzie. Przewodnik powiedzial nam, ze sa dwie odmiany zolwi. Jedna z roznic miedzy nimi tkwi wlasnie w porze skladania jaj. Na Seszelach zyja zolwie dzienne, a w Omanie nocne.

Na koniec wszyscy zebralismy sie w  miejscu, skad ruszylismy. Iza oddala zolwia. Wpisalismy sie do ksiegi pamiatkowej. I znow grupami pospieszylismy z powrotem na nasza lodke. Gdy czekalismy, az wszyscy doplyna, obserwowalismy, jak jeden z marynarzy wyplatal kapelusze z dlugiej, zielonej trawy. Super to wygladalo, wiec Jas kupil mi taki kapelusz.

Nastepnym przystankiem byla Curieuse. Tam tez doplynelismy malutka motorowka. Ale kamizelki ratunkowe nie byly juz potrzebne - motorowka przybila do brzegu, a ostatnie pare metrow przeszlismy po wodzie. Od razu doszedl do nas zapach grilla. Kawalek dalej staly zastawione stoly. Dostalismy pyszna rybke z grilla, krewetki z grilla, kurczaka z grilla, ryz (nie z grilla ;) ) oraz salatki. Na deser byl melon i arbuz, a do picia napoje gazowane i woda. 
Jedzenia bylo bardzo duzo i bylo pyszne. Potem mielismy 40 minut na odpoczynek i spacerek. Obok bylo muzeum pierwszego bialego mieszkanca tej wyspy, gdzie można było poznac krotka historie tej i pobliskich wysp.

Czlowiek (jakis Anglik), ktory pierwszy przybyl na Seszele, duzo zeglowal i odkryl wiele innych wysp. Jego ostatnim odkryciem byla Papua Nowa Gwinea, gdzie, jak sadzil, zaprzyjaznil sie z miejscowa ludnoscia. Niestety, oni odebrali te „przyjazn" inaczej i zjedli Anglika oraz jego towarzyszy. Ale nie ma co sie martwic, w sumie i tak mial ciekawe zycie :))))

Natomiast mezczyna, do ktorego nalezal dom, gdzie obecnie znajduje sie muzeum, byl lekarzem. Mieszkal na wyspie i leczyl tredowatych (na te wyspe wysylano wszystkich tredowatych, by umierali w odosobnieniu).

A ze teraz tradu juz nie ma, to wyspe mogą zwiedzac turysci. Zatem poszlismy na spacer. Widzielismy miebieskiego golebia. Co prawda Iza stwierdzila, ze moze to i golab, ale na pewno nie niebieski - ale przewodnik powiedzial, ze pod slonce nie widac i ze naprawde ptak jest niebiesko-bialo-czarny. Poznalismy tez mnostwo roslin - a Iza ma to wszystko zapisane w pamietniku :) 
Z drugiej strony wyspy byl rezerwat zolwi. Nie wiem, ile tych zolwi tam bylo, ale pewnie kilkadziesiat. Byla tam tez zagroda dla malych zolwikow. Pochodzilismy chwile, podziwiajac te stare stworzenia i znow wsiedlismy na malutka motorowke, ktora zabrala nas na nasz stateczek.

Ostatnim (juz trzecim) przystankiem byly wybrzeza St. Pierre. Tam nurkowalismy. O dziwo, tylko pare osob weszlo do wody - wiekszosc dosc szybko wyszla z powrotem. Ula, ktora poprzedniego dnia sie przypalila na sloncu, nie chciala wejsc do wody i zawolala do siebie Jasia, wiec w wodzie zostalysmy Iza, ja i jeszcze jedna pani. Pod woda robilysmy zdjecia rybkom. Było fajnie, a potem kazali nam wracac na lodke. 
Dostalismy jeszcze wode do picia i w ten sposob zakonczylismy wycieczke. Odwieziono nas na przystan.

Na przystani czekal juz na nas samochod. W koncu zatem udalo nam sie pojechac na te napiekniejsza plaze. Dziewczyny jak strzaly pobiegly do wody i bawily sie z falami. Przy brzegu ktos zbudowal prawdziwe piramidy i Sfinksa. Musial to być jakis artysta – bo naprawde ladnie to wygladalo. Opalalismy sie chwile, pochodzilismy brzegiem morza i ku wielkiemu zmartwieniu Izy i Uli, nadszedl czas powrotu do domku.

Tego dnia dziewczyny nie zasnely, wiec wszyscy poszlismy na kolacje. Jedzenie bylo pyszne, podobnie jak poprzedniego dnia, a na deser byly lody, ktore przed podaniem podpalali :) Wracajac do pokoju, kupilismy kartki,  by je wyslac do rodziny i tego samego dnia wybieralam komu jaka kartke wyslac oraz wpisywalam adresy. A w pokoju, zaraz po kapieli - padlismy.

I tak zakonczyl sie dzien drugi na Seszelach.

środa, 9 grudnia 2009

Seszele dzien 1

Zaczelam opisywac Seszele. Na razie mamy dzien 1. Powolutku opisze wszystkie dni.

Na lotnisko odwiozla nas Beatka Klisiak. Bylismy jakies 1,5 godziny przed odlotem samolotu. Jeszcze w samochodzie Ula dostala ataku kaszlu: nebulizer byl gleboko w plecaku, wiec trzeba bylo kupic syrop. Na lotnisku Iza i ja pedem pobieglysmy do apteki, ktora oczywiscie byla w przeciwnym kierunku niz nasza bramka.

Gdy dobiegalysmy z powrotem, Jas byl juz drugi w kolejce. Zdazylysmy! Szczesliwe, ze udalo nam sie kupic syrop, padlysmy na fotel – i wtedy ogłoszono, ze samolot ma godzinne opoznienie. To nie byla dobra wiadomosc. W Katarze mielismy dokladnie godzine postoju, a nastepny samolot byl dopiero dzien pozniej. 
Nie chcielismy spedzic calego dnia w Katarze. Jas poszedl porozmawiac z obsluga, ale to nie byli ludzie z Qatar Airlines, tylko obsluga lotniskowa i malo ich interesowalo czy spoznimy sie na samolot czy nie – mowili, zebysmy rozwiazali ten problem na miejscu. 
Dopiero w samolocie powiedziano nam, ze na pokladzie jest 25 osob lecacych na Seszele - i ze tamten samolot poczeka. 
Dalszy lot odbyl się bez przeszkod. W Katarze przesiedlismy sie „w biegu". To nawet dobrze, bo w aptece powiedzieli mi, ze te butelki z syropem sa za duze i ze nie wpuszcza mnie z nimi na samolot z Kataru na Seszele. Na szczescie w Katarze doslownie biegiem „przerzucali" nas z jednego samolotu do drugiego, wiec nikt juz nam dokladnie nie sprawdzal bagazy.

Samolot dogonil planowy rozklad i dolecielismy na czas. Bylo wczesnie, okolo 7:30 czy 8 rano. Gdy wysiedlismy z samolotu, na malutkim lotnisku w Mahe, uderzyla nas wysoka temperatura i wilgotnosc. Z samolotu spacerkiem powedrowalismy do budynku przylotow. Wypelnilismy karte wjazdu i pokazalismy hotelowa rezerwacje - na Seszelach nie mozna spac w namiocie, trzeba miec zarezerwowany hotel na caly pobyt. I znalezlismy sie w Mahe, na najwiekszej wyspie.

Po wyjsciu z lotniska przywitala nas pani z Creole Travel - skad rezerwowaliśmy hotel. Okazala sie bardzo pomocna i zajmowala sie nami do konca pobytu. Jas juz wczesniej sprawdzil jakie opcje wchodza w gre, ale ona to wszystko jeszcze potwierdzila. A gdy w koncu bylo wiadomo jak i kiedy lecimy - to zarezerwowala nam samochod na miejscu. 
Jas zaplanowal, ze po powrocie na Mahe obejrzymy wyspe z helikoptera. Znalazl wiec na lotnisku biuro, gdzie sie rezerwuje takie loty i wykupil nam polgodzinna wycieczke o zachodzie slonca.

Wedlug planu, 4 dni pierwsze mielismy spedzic na Praslin (czyt. Prale). Moglismy doplynac tam lodka (ale ta byla dopiero o 17) albo leciec samolotem - na ktory nie mielismy rezerwacji. Moglismy tez leciec prywatnym helikopterem, ale to kosztowaloby pareset euro. Poszlismy zatem dowiedziec sie o samolot. Odloty zaplanowane były na 8:30, 9:30, 10:30 a potem 12:30 i 17. Na ten o 12:30 byly jeszcze miejsca, ale wpisali nas na liste oczekujacych na ktorys z wcześniejszych samolotow. Udalo nam sie zalapac juz na ten o 9:30. Caly samolot liczyl 20 miejsc, a lot trwal 15 minut.

Lotnisko w Pralin bylo jeszcze mniejsze niz w Mahe. Poniewaz byl to lot krajowy, to juz bez dalszych kontroli odebralismy walizki i wyszlismy z lotniska, gdzie czekal na nas samochod, male daihatsu (wielkosci mojej Pikuni) - tak, ze drugi plecak dziewczyny musialy trzymac na kolanach.  
I pojechalismy do hotelu.

Hotel nazywal sie Coco De Mer. Spodobal nam sie od pierwszego wejrzenia. Gdy zaparkowalismy i pokazalismy rezerwacje w recepcji, poproszono nas bysmy chwilke poczekali. Kelnerka przyniosla nam koktail ze swiezych owocow przyozdobiony owocem i kwiatem (pyszny!) - czyli tzw. welcome drink. A potem przyszedl Guvin, ktory usiadl z nami, dal nam mape hotelu i pokazal co gdzie jest. Nasz pokoj mial numer 435. W hotelu byl basen i dwie plaze. Przy basenie znajdowala sie restauracja, a przy plazy wypozyczalnia kajakow i rowerow wodnych (w cenie pobytu za hotel), biblioteka i mini golf. Dodatkowo, juz odplatnie, mozna bylo wypozyczyc rowery.

Poszlismy do pokoju, w ktorym bylo nasze lozko, a takze lozka dla dzieci (dziewczynki nie lubia nie byc z nami w pokoju). W pokoju byla tez duza wanna w ksztalcie serca (w pokoju! nie w lazience). A do tego mielismy taras z widokiem na ocean. Powiedzielismy dzieciom, ze moga isc na basen i poszlismy spac. Ja sie obudzilam okolo 12-stej i zabralam dziewczynki na obiad. Potem spalam dalej, ale Jas wstal i poszedł z nimi nad morze. W koncu, ok. 17-stej, gdy oboje bylismy wyspani i wypoczęci, Jas zaproponowal, bysmy pojechali obejrzec napiekniejsza plaze.

Wyspy na Seszelach nie sa specjalnie duze, ale sa bardzo gorzyste, z waskimi drogami, po ktorych nie da sie jezdzic szybciej niz jakies 45 do 60 na godzine. W zwiazku z tym, zanim dojechalismy na miejsce, dziewczynki (wykonczone po calym dniu pelnym wrazen) usnely w samochodzie. Zostawilismy je na chwilke w zamknietym aucie i poszlismy obejrzec plaze - rzeczywiscie byla piekna. Postanowiliśmy, ze przyjedziemy na nia z dziecmi nastepnego dnia, po czym wrocilismy do hotelu.

Dziewczynki nadal spaly, wiec je przebralismy i ulozylismy w łóżeczkach, a sami wybralismy sie na kolacje.  
Wczesniej wdepnelismy jeszcze do pani z Creole travels, ktora miala sie nami "opiekowac" na wyspie Praslin i wykupilismy od niej wycieczke na 3 wyspy - miala sie ona odbyc nastepnego dnia. O 8.15 z parkingu odjezdzał autobus – mielismy na niego czekac tuz po sniadaniu.

Na kolacje byl bufet kreolski (czyli seszelski). Dania byly pyszne – serwowali przerozne rodzaje rybek (i to z grilla) oraz salatki. A na deser owoce. Do tego zamowilismy punch owocowy. Ten punch - koktajl - to byl najlepszy koktajl jaki kiedykolwiek pilismy. Od tego dnia pilismy go codziennie przy kazdej okazji.

Gdy wrocilismy, nasz pokoj byl posprzątany, a lozka poscielone. Nie bylam zachwycona tym, ze ktos wchodzil do pokoju gdzie spia dzieci, podczas naszej nieobecnosci - ale za to ubrania/pizamki dzieci byly odtad zawsze poskladane na wlasciwym lozeczku. 
I tak zakonczylismy pierwszy dzien w raju.

 

czwartek, 25 czerwca 2009

Zabawa w cieplo-zimno

Dziewczynki chcialy pobawic sie z nami w cieplo zimno. Najpierw wszyscy zakrylismy oczy i Iza chowala. Ula trafila tak szybko, ze podejrzewam, ze te oczy to miala nie dokladnie zakryte :)
 
Nastepnie miala chowac Ula. Wszyscy dokladnie zakrylismy oczy wiec nie widzielismy gdzie Ula chowa. A oto co Ula mowila chowajac:
"gdzie tu schowac, gdzie tu schowac, chodze po pokoju, moze schowam do szafki, tak tutaj schowam, otwieram gorna szuflade, wrzucam olowek, zamykam szuflade, olowek schowany" A nastepnie sie odwrocila i powiedziala ze juz mozemy patrzec.
 
Iza oczywiscie od razu zajrzala do szuflady i rzeczywiscie Kuleczka nas nie oszukala. Olowek byl.
Kuleczka stwierdzila wiec ze Iza napewno oszukiwala. Jas wytlumaczyl jej, ze nie musiala oszukiwac - bo przeciez Ula dokladnie powiedziala nam gdzie chowa.
Ula pomyslala chwile i mowi "To jeszcze raz ja. Ale tym razem macie zatkac oczy i uszy".

czwartek, 23 kwietnia 2009

Uwaga - Szukamy Plecaka

Drodzy znajomi mieszkajacy w Emiratach,
Pomiedzy sierpniem 2008, a kwietniem 2009 pozyczylismy komus szary plecak. Jest to sredniej wielkosci bardzo fajny plecak - Jasia ulubiony.
Pamietamy tylko, ze osoba jechala na urlop i potrzebowala czegos podrecznego. Gdy jechalismy do Turcji przypomnielismy sobie, ze ktos go pozyczyl, natomiast nie pamietamy kto to byl.
Bardzo prosimy wszystkich o zajrzenie do miejsc przechowywania walizek/plecakow. Moze gdzies odnajdzie sie nasz plecak.
W podziekowaniu zapraszamy na kawe. Z gory dziekujemy,
Zuzia i Jas Niteccy

Nasz plecak na zdjeciach:

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

8 - 11 Kwietnia

Bardzo mi przykro. Ciag dalszy nie nastapi gdyz zgubilam moje notatki. Mozecie za to podziwiac zdjecia :)

7 Kwietnia - Dzien 5

Wstalismy pozno i po sniadaniu pozegnalismy sie z Elif Star. Zrobilismy jeszcze zdjecia na rynku oraz male zakupy i pojechalismy popstrykac jeszcze troche zdjec w tej pieknej okolicy. Najpierw obejrzelismy Zelve, gdzie kamienie wygladaja jak kominy. Potem wrocilismy do Ugurp, gdzie jest 'Wish Hill', z którego się rozciąga piekny widok na miasto. Nastepnie wrocilismy do Goreme. Zjedlismy wczesny obiad w One Way i ruszylismy w strone Pamukkale.

Po drodze zatrzymalismy sie żeby obejrzec zamek. A potem już jechalismy i jechalismy - podziwiajac jak zmieniaja sie flora i fauna. Najpierw zrobilo sie plasko i zielono (i tak nie nadzwyczajnie). Ale potem wyjechalismy w gory i widoki znow sie zmienily. Było pelno zieleni, a gdy wysiedlismy z samochodu czulo się zapach prawdziwego lasu. Po drodze staly zurawie (takie do wody, a nie prawdziwe). A pomiedzy gorami gospodarze przepedzali stada owiec, a czasem krow. Na kazde zwierze Ula reagowala tak samo. czyli. np. na krowe "Ja jestem krowa muuuuuuuu muuuuuuuu", na owce "Ja jestem owca beeeeeeee beeeee" ... itd :))) Gdy zwierzat nie bylo, to Ula byla kotkiem.

Potem wyjechalismy na droge, ktora piela sie w gore. Szyby zaczely parowac. Z boku pokazal sie snieg. A my jechalismy coraz wyzej i wyzej. Naokolo zrobila sie mgla - albo moze wjechalismy juz w chmury (1800 m) i mimo wlaczonego a/c szyby coraz bardziej parowaly. Wokolo nie bylo zywego ducha. Nie mijal nas zaden samochod. Juz sie zaczelam bac, bo sniegu bylo coraz wiecej i wystraszyłam się, ze zrobi sie slizgawica i spadniemy z tych gor. A tu nagle dojechalismy do bardziej plaskiego miejsca. Miejsce to wygladalo jak z horroru. Mokro, szaro, zimno... spowite w szarej mgle, a z boku cos, co wygladalo jak zapomniany cmentarz. Chociaz w ladna pogode to chyba raczej jest miejsce widokowe :)))))

W koncu zaczelismy zjezdzac w dol. Zapadal juz zmrok, a my mielismy jeszcze 150 km do Pamukkale. Postanowilismy zatrzymac sie w Egirid. Jadac, zauwazylismy rozswietlony hotelik (tutaj dopiero zaczyna sie sezon, wiec nie wszystko jest jeszcze czynne). Zjedlismy pyszne ryby na kolacje i poszlismy do pokoju. Tym razem w lazience mielismy jacuzzi. Po kolei wiec z niego skorzystalismy, ale byliśmy tak zmeczeni, ze szybko poszlismy spac.

6 Kwietnia - Dzien 4

Tego dnia mielismy ruszac w dalsza droge, ale w Kapadocji tak nam sie spodobalo, ze postanowilismy zostac dzien dluzej. Rezerwacje w hotelu przedluzylismy sobie jeszcze poprzedniego dnia. Wstalismy rano i zaraz po sniadaniu wybralismy sie do tzw "Open Air Museum". Jest to muzeum, ktore sklada sie z mnostwa miniaturowych kosciolkow-kapliczek w skalach.

Po drodze do muzeum spotkalismy wielblada. No tak, wielblad jak wielblad - u nas jest ich duzo, wiec co w tym ciekawego. Powiedzialam dzieciom: "o, patrzcie, wielblad! - i jaki owlosiony". Iza spojrzala na niego i odparla "O! I ma dwa garby, a u nas wielblady maja tylko jeden garb". Gdyby Iza tego nie powiedziala, a 3 minuty pozniej ktos by mnie spytal ile ten wielblad mial garbow, to bym nie wiedziala co odpowiedziec. A Iza, ktora nawet nie wie, ze sa rozne rodzaje wielbladow, zauwazyla od razu roznice - po raz kolejny nas zaskakujac.

Open air museum znajduje sie w dawnym centrum Kapadocji. Tam co niedziele w licznych kosciolach spotykali sie mieszkancy sasiadujacych wiosek. Kazdy kosciolek jest troszke inny. Z czasow, gdy nie robiono freskow w kosciolach, historie bibilijne oznaczano figurami geometrycznymi - niektore kapliczki mialy wiec tylko te figury geometryczne. W innych figury w pozniejszych latach pokryto freskami Obejrzelismy chyba z 5 lub 6 kosciolkow, ale potem dzieci sie zmeczyly. Ale i tak bylo warto tam pojsc, bo miejsce samo w sobie bylo piekne.

Po drugiej stronie miescily sie golebniki i przewodnik opowiedzial nam, ze dawniej golebie byly bardzo wazne dla mieszkancow Kapadocji. Uzywano ich przede wszystkim do jedzenia (mieso i jajka), ale takze jako golebi pocztowych (albo, jak to przewodnik powiedzial, zamiast emaila :)) ), z ich odchodow uzyzniano ziemie, a bialko z ich jajek, zmieszane z piaskiem i sianem, tworzylo gips, z ktorego w pozniejszym okresie tworzono freski.

Potem pojechalismy na wycieczke konna. Iza jechala na koniu sama i ciagle musielismy ja upominac, by nie wyprzedzala przewodnika. Okolica byla piekna. Przejechalismy bajecznym krajobrazem nazywanym Dolina Rozy. Niestety, przewodnik byl raczej mrukliwy i tylko pilnowal, by konie szly w rzedzie i wlasciwa droga. Poza tym sie nie odzywal, nic nam nie opowiadal. Zabral nas do zaprzyjaznionej kawiarni (na najdrozsza herbate w Turcji) i niestety spadl deszcz, ktory przeczekalismy w tej kawiarni (na deszcz się chyba nie umawial, to tylko taki zbieg okolicznosci ;-)). Dzieci byly zachwycone przejazdzka, wiec mimo wszystko warto było jechac.

Nastepny przystanek planowalismy w miasteczku Ugrup, w fabryce dywanów. Jas sie troche zle czul,wiec zostal w samochodzie, a my poszlysmy zwiedzac. Najpierw pokazano nam jak się robi dywany. Kilkanascie dziewczyn siedzialo przy olbrzymich jakby tkalniach i „zasuwalo” w takim tempie, ze gdyby nie zwolnily aby nam pokazac co robia, to bysmy w zyciu tego nie przesledzily. Gdy dokladnie pokazaly jak robia dywany i jaka jest roznica miedzy dywanami tureckim a irańskimi, to daly Izuni spróbować utkac kawalek dywanu. Iza sprobowala i byla zadowolona. To byly dywany welniane. Jeden taki dywan robi sie ok. 8 miesiecy. Dziewczyny pracujace przy robieniu dywanow moga pracowac tylko 4 godziny dziennie.

Obok robili dywany z jedwabiu. Pokazali nam, jak sie robi nici z jedwabiu. Wyobrazcie sobie, ze zbieraja poczwarki motylkow (po tym jak larwa juz sie zawinie w kokon, a zanim wykluje sie motyl). Na cienki jedwab potrzeba ich ok. 20, a na gruby ok. 300.Wrzuca sie je na chwile do goracej wody, a potem do specjalnej maszyny, ktora wyciaga nitki. Nastepnie te nitki farbuje się, przy uzyciu naturalnych farb. A potem mozna juz robic dywany.

Wycieczka byla ciekawa, tylko potem w bardzo nachalny sposob probowali mi sprzedac taki dywan. Ja im mowilam, ze mnie nie stac (taki maly, jak ten co my mielismy w korytarzu, kosztowal ponad $1000). A Iza jak nakrecona pokazywala, ktore jej sie podobaja i mówiła: to moze jednak taki kupimy? I robila to w dodatku po angielsku, zapewniajac tych panow, ze ona by taki wlasnie dywan chciala miec w pokoju!! W koncu udalo mi sie "uciec" :))))

Udalismy sie do garncarza, czyli „gliniarza”... takiego prawdziwego, a nie policjanta ;-) Garncarz najpierw rozkrecil kolo i zrobil sliczny dzbanek. Potem pozwolil to samo zrobic Izie i Uli (nawet dostaly swoj dzbanek na pamiatke). A potem obejrzelismy co sprzedaja w tym sklepiku i mimo, ze pan byl bardzo mily i zapewnial nas, ze cieszy sie ze go odwiedzilismy i absolutnie nie musimy nic kupowac, to zrobilismy male zakupy.

W tym samym pomieszczeniu miescilo sie muzeum wlosow. Jest to dosc dziwne miejsce i musze przyznac, ze mialam watpliwosci czy chce wejsc i je zobaczyc. W koncu jednak okazalo się, ze nie mam wyboru. Tamtedy przechodzilo sie do toalety, a Ula chciala tam isc.

Chcac nie chcac zobaczylam wiec to dziwne muzeum. Dwa pokoje z zawieszonymi kosmykami wlosow. Po prostu obcinaja kosmyk wlosow każdemu, kto ich odwiedza, i podwieszaja. Oczywiscie Iza i Ula natychmiast chcialy by ich wlosy tez tam zawisly. No to i ja sie dalam namowic. Zwłaszcza, ze przy wlosach zostawia sie imie i adres i mozna raz do roku wygrac dwutygodniowy urlop w Kapadocji.

Gdy stamtad wyszliśmy, to poszlismy na spacer po miasteczku. Wykorzystalismy juz cale karty w aparacie i nie mielismy jak robic wiecej zdjec. A, ze karty byly bardzo duze to nie przyszlo nam do glowy, ze tak szybko sie „zapchaja”. Musielismy wiec kupic dysk twardy.

Na ten dzien wlasciciel naszej jaskini, Mustafa, zamowil nam w tym wlasnie miasteczku (Ugrup) tzw "Turkish Night" czyli turecka kolacje i tureckie tance – lacznie z tancem brzucha. Do tego wieczoru byly jeszcze 3 godziny, a nasz hotel polozony byl 15 minut od Ugrup. Wrocilismy wiec do hotelu. Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze w Saruhan Kervanacerey czyli dawnej zajezdni karawan. Byl straszny wiatr, wiec szybko obejrzelismy starozytny parking :)) Dzieci plakaly, ze nie chca czekac 3 godziny tylko chca zjesc. Poszlismy wiec do malej restauracyjki kolo naszego hotelu. Tam Ula zamowila sobie oczywiscie frytki, a Iza jakas kanapke. Ja natomiast sprobowalam tureckiej sziszy, czyli fajki wodnej :))))) Rownie dobra jak nasza :)))

Ok. 20 wyszlismy, by zdazyc na kolacje. Ula niestety usnela chwile po wejsciu. Natomiast Iza dzielnie wytrzymala do 22:30. Jedzenie bylo pyszne. Bylo to tzw set menu, wiec to oni podawali nam, co chcieli. Bylo tego tak duzo, ze zanim podali glowna kolacje to juz bylismy najedzeni. Przez caly czas tanczyli rozne tradycyjne tance. Zapraszali tez gosci do tanca i Iza bardzo chetnie skorzystala z tego zaproszenia. Pod koniec byl taniec brzucha. Dziewczyna byla swietna. Tanczyla kazda czescia ciala (nawet palcami u rak). A potem Iza byla juz tak zmeczona, ze stwierdzilismy ze najwyzsza pora zakonczyc dzien. I wrocilismy do hotelu.

5 Kwietnia - Dzien 3

W dzien hotel (czy jak go dziewczynki nazywaly - nasza jaskinia) okazal sie jeszcze ladniejszy niz w nocy. Zerwalismy sie o 5:30 rano, bo o 6:10 mial po nas przyjechac autobus by podwiezc nas na lot balonem. W busiku poza nami byly jeszcze 3 pary, w tym dwoje nauczycieli ze szkoly w Abu Dhabi!! Jaki ten swiat jest maly.
Na miejscu najpierw byly ciasteczka i goraca herbata. Zapomnialam wziac moj polar z AbuDhabi, a bylo piekielnie zimno, wiec Jas kupil mi polar, a dziewczynkom czapki. Znow wsiedlismy do busiku, ktory zabral nas do „balonowego” kosza.
W naszym koszu bylo ok. 11 osob (liczac z nami i dziecmi) oraz pilot.
Pilot wytlumaczyl nam, ze nie ma wplywu na to gdzie lecimy ani jak szybko, a jedynie na wysokosc lotu. Powiedzial mniej wiecej co zobaczymy i jaka jest pozycja ladowania. I ruszylismy...

Po prostu zatkalo nam dech w piersiach. Pod nami rozciagała sie przepiekna skalisto-dolinowa okolica. Pilot byl naprawde doswiadczony, takze objerzelismy wszystko z jakichs 2000 metrów wysokosci, ale były tez momenty, gdy lecielismy kilka metrow nad ziemia.
Iza juz wiele razy latala, ale dla Uli (ktora przeciez nigdy z nami nie leciala) to byl pierwszy lot! Byla zachwycona.

Tego nie da sie po prostu opisac, ale mam nadzieje, ze zdjecia wyraza chociaz czesc naszego zachwytu. Po locie balonem wszyscy dorosli dostali szampana i wrocilismy do hotelu na sniadanie.

Po sniadaniu ruszylismy w gore do podziemnego miasta. Po drodze zrobilismy mnostwo zdjec. Tutaj wszystko zbudowane jest w dolinach otoczonych nietypowymi skalami, ktore wygladaja jak takie olbrzymie sople odwrocone w druga strone (tyle, ze skaliste, a nie lodowe). A domy zbudowane sa w skalach. Posrodku stoja juz normalne domki, ale i tak wszystko tworzy bajeczny krajobraz.

W podziemnym miescie mielismy przewodnika, ktory pokazal nam, gdzie zyli ludzie. Mieszkali oni az do 5 poziomow w glab i tam tez ukrywali sie, gdy napadali na nich Arabowie. Wszystkie korytarze sa waskie i niskie (tak, ze szlismy na w pol zgieci). Bo gdy Arabowie probowali ich napasc w tym miescie, to wtedy mogli ich - jednego po drugim - zabic.
Ludzie mieszkali tam jeszcze do 1975 roku!!! (czyli wyprowadzili się, gdy Jas mial roczek :))))))

Nastepnie pojechalismy do przepieknego parku, polozonego w dolinie, do ktorej trzeba bylo zejsc po 300 schodach. I tam szlismy tą doliną, ogladajac stare koscioly-kaplice. Tutaj mnostwo starych greckich kosciolow jest przerobionych na meczety. Jednak te, które oglądaliśmy, funkcjonuja nadal jako zabytki.

Wracajac juz do naszej „jaskini”, zjechalismy na boczna droge, w stronę... sniegu. W gorach Kapadocji lezy najprawdziwszy snieg, ktory dzieci bardzo chcialy zobaczyc. Dziewczynki rzucaly sie sniezkami. Jas chcial im pomoc ulepic balwana, ale snieg okazal sie za malo lepki. Iza wrzucila mi sniezke do kieszeni. Dziewczynkom zmarzly raczki, ale byly bardzo szczesliwe. Iza opowiada, ze chce w zimie jechac do Polski. No, poczekajmy do zimy :)

W hotelu polecili nam restauracje, w ktorej nam polecono dobre tureckie potrawy, a dziewczynki dostaly jedzenie, które znaja - czyli kotlet z kurczaka i frytki. Jas zamowil rybe, a ja kawalek pieczonego barana. Jedzenie bylo super – i tak zakonczylismy dzien.

4 Kwietnia - Dzien 2

W pokoju znajdowala sie wanna turecka. Wanna turecka tym rozni sie od naszej, ze ma schodek. Nalewa sie do niej wody i mozna usiasc na schodku. Jest tez olbrzymia. Wzielismy wiec rodzinna kapiel :))))) przed sniadaniem. Nasz pokoj mial malutki tarasik, na ktorym zrobilismy zdjecia, po czym zeszlismy na sniadanie.
Tureckie sniadanie to kawalek bialego sera, oliwki, chleb, maslo i dzem. W hotelu byl jakby bufet, wiec dodatkowo można było zjesc zupe i jajka na twardo. Najlepsze to nie bylo, ale bylismy glodni. Nawet dzieci zjadly troche zupy, a takze po jajku i po kawalku chleba z maslem. W bufecie byly tez pomidory i ogorki, ktore dziewczynki tez chetnie podjadaly.

Nastepna noc mielismy zarezerwowana juz w Kapadocji. Chcielismy wiec zwiedzic Burse i ruszyc w droge. Postanowilismy zwiedzic stara czesc Bursy. Przejechalismy przez gory, z których znow roztaczaly się nieziemskie, panoramiczne widoki i zjechalismy do miasta. Obejrzelismy stary meczet z grobowcami, ktore maja ponad 500 lat.
Obok byl plac zabaw. Wszystkie zabawki zrobione byly z metalu, ale wygladaly jak mini gym. Naprawde fajny pomysl!
Przy wyjsciu sprzedawali cos podobnego do naszych polskich precli. Dziewczynki koniecznie chcialy to zjesc i nawet im smakowalo.

Potem poszlismy na bazar. Przeszlismy przez bazar z jedwabiem oraz ze zlotem, a na koncu przez taki ogolny (z roznym asortymentem). Na bazarze z jedzeniem kupilismy truskawki i banany. Iza od razu zaczela jesc truskawki i powiedziala, ze sa tak pyszne, ze moze je jesc bez cukru. Rzeczywiscie, smakowaly jak nasze polskie pyszne truskawki, ktore je się prosto z krzaczka....

Jeszcze troszke poogladalismy Burse i ruszylismy w droge do Kapadocji. Nie wiem ile kilometrow się tam jedzie, na pewno dobrze ponad 600. Drogi sa tu, niestety, nie najlepsze. Przejezdzalismy przez wiele malych miasteczek z drogami tak waskimi, ze az dziw, ze nie sa one jedno kierunkowe. W sumie zajelo nam to jakies 8,5 godziny. Gdy dotarlismy, byla prawie 10 wieczorem. Dzieci oczywiscie spaly.

Mielismy rezerwacje w malym hoteliku ElifStar. Hotelik ten ma w sumie 9 pokoi, wszystkie urzadzone w dawnych jaskiniach.
Czlowiek, ktory czekal na nasz przyjazd, dal nam klucz do pokoju. Bylo zimno, wiec szybko przenieslismy dzieci do lozeczek.
W pokoju byl kaloryfer, bylo cieplo i przytulnie. A na podlodze lezalo pelno przepieknych dywanow.

Turcja - 3 Kwietnia - Dzien 1

Nie skonczylam opisywac Turcji. Nie mialam czasu. Zaczne od tego co mam - a potem bede sukcesywnie dodawac nastepne dni. A wkrotce dodam tez zdjecia :)
-----------------

Dolecielismy w piatek o 15. Przy okienku paszportowym cofneli nas po wize (ktora kupuje sie na lotnisku). Kupilismy wiec wize i wrocilismy sie odprawic. Jas caly czas ma rozmoczony paszport (jeszcze od czasow, gdy probowal utopic nasze paszporty w Austrii), przez chwile myslelismy wiec, ze go nie wpuszcza.
Bagaze przyjechaly szybko, wiec poszlismy po samochod (zamowiony na 16). Mielismy 1.5 godziny do odplyniecia promu oddalonego jakies pol godziny jazdy samochodem.
Niestety, czlowiek z Natiomal (nie polecam tej firmy w Turcji!) tak strasznie sie grzebal, ze dopiero ok. 17:10 ruszylismy spod lotniska. Bylismy pewni, ze nie zdazymy na prom. Pedzilismy cala droge, nie wierzac, ze sie uda. Mielismy jednak duzo szczescia; w miejscu, z którego odplywal prom czekali na samochod, ktory (przypadkowo) jechal przed nami. Zatem wjechał ten samochod, za nim my, a potem zamkneli brame i prom ruszyl.
Okazalo sie, ze... dobrze, ze sie spoznilismy – agencja, przez ktora kupowalismy bilet, sprzedala nam bilet na 1 kwietnia... strasznie to dziwne – o godz. 18:20 1 kwietnia sprzedali nam bilet na 1 kwietnia na godzine 17:30!!!
Miejsc nie mielismy, ale za to bylismy w drodze do Bursy. Juz nas nie mogli wyrzucic (musielismy co prawda troche doplacic, ale za to mamy co opowiadac :)))) ).

Podroz trwala okolo 45 minut. Predko opuscilismy Istambul. Widok byl piekny. Az wreszcie zobaczylismy drugi brzeg. Mielismy jeszcze kawalek do Bursy, wiec od razu ruszylismy w droge. Szybko przejechalismy przez sliczne miasteczko i dojechalismy do naszego pierwszego hotelu.
W hotelu mielismy pokoj na ostatnim (trzecim) pietrze i cudny, panoramiczny widok z okna –chyba na cala Burse.
Dzieci juz spaly, wiec ulozylismy je w lozeczku. Zrobilismy kilka zdjec i... tez padlismy.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Prima Aprilis

Pewnie musialabym czesciej blogowac by wiecej osob chcialo odwiedzic moj blog akurat w prima aprilis. Nigdzie sie nie przenosimy. Jas uwielbia swoja prace i obecnie nie ma zamiaru jej zmieniac. Zostajemy w Emiratach.

Jutro wyjezdzamy na tydzien do Turcji, ale gdy wrocimy to zaczne znow pisac tego bloga. ;)

środa, 1 kwietnia 2009

Klan Niteczek w .... Singapurze

Nic wczesniej nie mowilismy by nie zapeszyc, ale Jas staral sie o prace w Singapurze. Wlasnie dostal super oferte, duza lepsza niz sie spodziewalismy.
A wiec prawie jak w piosence "za miesiac, za dzien, za chwile razem nie bedzie nas".

Niestety jedynym warunkiem jest, ze musi zaczac od 1 Maja.
Ja zostane z dziecmi do czerwca i potem pojedziemy za Jasiem.

Nie wiem jeszcze czy zamkne tego bloga czy tez zmienie mu tytul. Postaram sie do wszystkich zadzwonic osobiscie by sie pozegnac, ale to takie pierwsze oficjalne powiadomienie.

Pozdrawiam wszystkich radosnie,

Zuzia

poniedziałek, 9 lutego 2009

W tym roku, w czasie wakacji Kuleczka dostala od swojego kuzyna Bartusia i jego rodziny pieska Scooby Dooby Doo. (Tego co sie wszystkiego boi, ale zawsze wychodzi na bohatera gdy grupa przyjaciol poszukuje potworow).

Kuleczka nie wiedziala kto to jest Scooby, wiec ja wzielam go do reki i wolajac (prawie) tak jak Scooby zawoalam "Uuuuuuuuuuu huuuuuuuu huuuuuuuuuuu jestem skuuuuuuuuuuubi duuuuuuuuuuubi duuuuuuuuu". Kuleczce sie spodobalo, wiec powtorzylam zabawe pare razy.

Po wyjsciu Kuleczka (wtedy 3 letnia) powiedziala, ze skoro mamusi tak bardzo podoba sie ten piesek to bedzie mamusi. Minelo 6 miesiecy a Kuleczka upiera sie, ze to piesek mamusi, bo mamusia tak dobrze sie nim bawila. Kuleczka pilnuje by Scooby siedzial u mnie na lozku i nie wolno go zabrac z mojego pokoju. Slodkie, nie?

W zeszlym tygodniu, po raz pierwszy, Kuleczka obejrzala film o Scoobym. A nastepnie przyszla do mnie i (przy nas oraz paru innych osobach) powiedziala: "Mamusiu to byl film o tym piesku. Wiesz ktorym? Tym piesku z ktorym Ty spisz". ....

czwartek, 5 lutego 2009

5 lat

Gdy Izunia miala 2 latka zaszlam w ciaze. Do dzis zachowalam test ciazowy z 2 kreseczkami. Nasze malenstwo roslo a my cieszylismy sie ze rodzina sie powiekszy. Pod koniec stycznia bylismy u naszej pani doktor (tej ktora byla przy porodzie Izuni) i uslyszelismy po raz pierwszy jak bije serduszko. Tydzien pozniej w nocy z 5 na 6 lutego 2004 roku nasza dzidzia odeszla.

Pani dr powiedziala, ze moze bylo cos nie tak i organizm odrzucil dziecko. Moj organizm nie odrzucilby mojego dziecka! Ja bym je kochala nie zaleznie od tego jakie by bylo! Moze ktos mial dla aniolka inne plany...


Aniolku kochany w 5 rocznice chcemy Ci tylko powiedziec ze mamusia i tatus caly czas o Tobie pamietaja. Bardzo Cie kochamy. Na razie dba o Ciebie Geddo, ale kiedys sie spotkamy.

czwartek, 22 stycznia 2009

Nowa Era Fitnessu

Wii Sport jest hitem technologicznym wsrod gier interaktywnych.
Uzytkownik trzyma w reku pilota do zdalnej kontroli i uzywajac go moze grac.
W Wii sport jest tenis, golf, krykiet, kregle i box. We wszystko grasz trzymajac pilota.
Mozna grac z komputerem, lub z innymi graczami (do 4 graczy).
Sa tez programy szkoleniowe. Kazda gra ma 3 poziomy trudnosci.
Odbywajac szkolenia odblokowujemy kolejne gry.
Raz dziennie mozna sie sprawdzic. Wii samo wybiera, w jakie gry nalezy zagrac. Sprawdza celnosc oraz szybkosc gry i ocenia nasz "wiek".
Nalezy dazyc do osiagniecia 20 lat, albo przynajmniej tylu ile sie ma w rzeczywistosci.
Ja obenie mam 67 lat, ale zaczynalam od 79, wiec juz po 1 dniu jest poprawa.
Zamiast grac mozna z menu stworzyc sobie 'Mii'. Mii jest ludzikiem, ktory reprezentuje gracza. Jesli nikogo sie nie stworzy, to zawsze jest sie gosciem i punkty oraz osiagniecia nie sa zapamietywane.
Dlatego dobrze jest by kazdy domownik mial swojego ludzika.
Dla Mii mozna wybrac ksztalt twarzy, oczu, nosa, ust, wlosy, znaki szczegolne, kolory wszystkiego. I budowac figurki.

Ja wygladam jak Merlin Monroe :)
Druga jakby czescia Wii Sport jest specjalny stopien, ktory tez zdalnie laczy sie z gra.
Za pierwszym razem laczy sie z konsola pytajac ktory ludzik to Ty. Nastepnie pyta o wzrost i dokladna date urodzenia, i sam Cie wazy.
I zmienia Ci ludzika :( - moj nagle stal sie nizszy i grubszy.

Nastepnie nowa zabawka powiadomila mnie ze jestem gruba i ona pomoze mi schudnac.
Na stopniu jest ponad 40 roznych cwiczen - yoga, aerobik, cwiczenia na koordynacje i budowanie miesni.
Po stwierdzeniu ze jestem za gruba Mii zachecil mnie bym postawila sobie cel (ile chce schudnac i do kiedy), a nastepnie zapropnowal mi osobistego trenera. (Moglam sobie wybrac czy chce kobiete czy faceta).
A potem mozna juz cwiczyc. Kazde cwiczenie za pierwszym razem jest dokladnie wytlumaczone. Jako, ze wykonuje sie je na tym stopniu, to w jakis magiczny sposob samo stwierdza czy dobrze robisz czy nie i mowi Ci co masz zmienic.
Minusem jest, ze nie uklada Ci programu cwiczen. Masz sobie sama wybrac cwiczenia az zaliczysz 30 minut.
W Wii Sport (tenis i inne) gralam juz, ale Wii Fit rozpakowalam dopiero wczoraj.
Pierwszego dnia gralam wiec w "hula hop". Urzadzenie nie zadowolilo sie gdy kolysalam biodrami, musialam robic tak olbrzymie kola, ze pod koniec dokladnie czulam gdzie mam talie. I dzis tez to czuje.
Nastepnie jezdzilam na nartach pokonujac przeszkody, a raczej wpadajac na wszystkie po kolei, ale na pewno sie naucze :)
Wykonalam tez krotki bieg przez sliczny las.
Na koniec (po tylko 10 minutach) bylam tak zasapna, ze przeszlam na yoge. Na yodze zaczelam od oddychania i utrzymania wlasciwiej postawy. "Schodek" sam sprawdza czy Twoj srodek ciezkosci wypada "na srodku" i rzuca sie tak dlugo az ladnie staniesz.
I nie wiem skad ta maszyna wiedziala, ale jak skonczylam to mi powiedziala zebym nastepnym razem postarala sie oddychac tylko przez nos, a nie wdychac przez nos, a wydychac buzia.
A dzis czuje miesnie, o ktorych istnieniu nie mialam pojecia.

Jestem wykonczona i nie moge sie doczekac kiedy pojde do domu i bede mogla znow pocwiczyc. Postaram sie dzis tak dobrac cwiczenia, zeby zaliczyc chociaz 20 minut.