Gdy sie obudzilam, Jas i dziewczyny siedzieli cichutko na balkonie. Zdziwilam sie, co oni robia w tak absolutnej ciszy, a oni podziwiaili przyrode. No, jestem pod wrazeniem, ze mozna w takiej ciszy, przez tyle czasu obserwowac ptaki... Dziewczynki oczywiscie chcialy sie wykapac w pieknej wannie w ksztalcie serca. A potem zeszlismy na sniadanie.
Na sniadanie serwowali olbrzymi bufet – kazdy mogl znalezc cos dla siebie... Kazdy poza Ula, ktora nie ma w zwyczaju jesc.
Iza zjadla nalesnika, jajka, parowki, kanapke z szyneczka i wypila sok pomaranczowy. W zyciu nie widzialam, by tyle zjadla. A na koniec wziela sobie platki sniadaniowe, ale bez mleka. Po sniadaniu Jas wymyslil, ze skoro wycieczka konczy sie o 16, to nie ma sensu wracac do hotelu po samochod. Postanowil pojechac za autobusem, tak, zebysmy po wycieczce mogli sie przesiasc do wlasnego samochodu. I pojechalismy.
Na pieknej, bialej plazy, pod niebieskim niebem, kapiac sie w goracych promieniach slonca wsiedlismy na motorowke, ktora zabrala nas na wieksza lodke. Oprocz nas wzieli jeszcze kogos, poza tym pare osob juz bylo na lodce, tak, ze w sumie bylo okolo 20 osob plus 3 lub 4 osoby z zalogi. I poplynelismy.
Wszyscy od razu wyszli na gorny poklad, gdzie mozna sie bylo opalac lub podziwiac, jak lodka pruje przez fale.
W pewnym momencie, akurat gdy zeszlam na dol, Jas zawolal mnie z powrotem na gore. Obok naszej lodki plynal delfin.
Wszyscy rzucili sie do burty, by podziwiac delfina. Podobno silniki sa za glosne dla delfinow – rzeczywiscie, po chwili „nasz delfin" odplynal. Tego dnia na lodce poznalismy hinduska rodzine, ktora mieszka w Dubaju. Ich 5-letnia coreczka Malu od razu zaprzyjaznila sie z naszymi dziewczynkami.
Po jakichs 25 minutach doplynelismy do pierwszej wyspy - Cousin
Dokladniej - doplynelismy paredziesiat metrow od wyspy. Przyplynela po nas motorowka. Kazali nam zalozyc kamizelki ratunkowe. Iza „zalapala" sie pierwsza i poplynela z rodzina Malu, nie czekajac na nas. Poplynelismy nastepnym transportem. Gdy doplywalismy do wyspy, kazali nam sie mocno trzymac i motorowka z impetem przybila do brzegu. Bardzo zwracaja tam uwage na to, kto przyplywa na wyspe i co ma ze soba. Na wyspie jest mnostwo ptakow i zolwi, nie ma natomiast zadnych drapieznikow.
Zebrali nas wszystkich pod dachem i wytlumaczyli co wolno, a czego nie (taki krotki kurs savoir-vivre'u wsrod przyrody). Nastepnie podzielili nas na dwie grupy - francusko - i anglojezyczna. I ruszylismy.
W tym miejscu musze przyznac, ze nie umiem oddac tego piekna, ktore nas tam otaczalo. Co krok podziwialismy ptaki i jaszczurki w scenerii dzungli mieniacej sie wszystkim odcieniami zieleni. Ptaki-piskleta, ptaki budujace gniazdo, ptaki wysiadujace jajka... jaszczurki zielone i brazowe oraz male i duze. I wszystkie wystepujace w takich ilosciach, ze trzeba bylo po prostu co krok zatrzymywac sie i je podziwiac. A jakby tego było malo, nagle na naszej drodze stanal zolw.
Olbrzymi zolw. Dziewczynki moglyby na nim usiasc, taki byl wielki (moglyby, ale nie zrobily tego - nie wolno meczyc zwierzat). Stal sobie przy drodze jakby czekal, by sie przywitac z przechodniami. W koncu doszlismy na plaze. Tam nasz przewodnik pokazal nam zlapanego przez siebie kraba. Wracalismy brzegiem wyspy. Nagle ktos (ale nie wiem kto, bo zobaczylam to juz po fakcie) znalazl malego zolwika. Przez chwile niosla go jedna z wspoltowarzyszek naszej wyprawy, a potem Izunia.
Przewodnik tlumaczyl nam jeszcze, ze na wyspe wychodza zolwie wodne, by zlozyc jaja. Skladanie jaj trwa okolo 2 godzin. Mieszkancy wyspy zaznaczaja wstazeczka miejca, gdzie zolwie zakopaly jaja. Na wyspie nie ma zadnych drapieznikow, wiec male sa zupelnie bezpieczne.
Na tej wyspie na stale mieszka 8 osob (dwie z nich to wolontariusze z Anglii). Pomagaja one rowniez wykopywac się malym zolwiom z piasku.
Niestety, gdy zolwie dojda do wody, sa juz narazone na to, ze zostana zjedzone. Podobno jeden miot moze liczyc nawet kilkadziesiat zolwi, ale przezyje tylko 1 lub 2.
Zdziwilam sie, ze zolwie skladaja jaja w dzien. Gdy bylismy w Omanie, tamtejsze zolwie skladaly jaja noca. Male tez wylegaly sie w nocy i kierowaly w strone morza, patrzac na promienie ksiezyca odbijajace sie w wodzie. Przewodnik powiedzial nam, ze sa dwie odmiany zolwi. Jedna z roznic miedzy nimi tkwi wlasnie w porze skladania jaj. Na Seszelach zyja zolwie dzienne, a w Omanie nocne.
Na koniec wszyscy zebralismy sie w miejscu, skad ruszylismy. Iza oddala zolwia. Wpisalismy sie do ksiegi pamiatkowej. I znow grupami pospieszylismy z powrotem na nasza lodke. Gdy czekalismy, az wszyscy doplyna, obserwowalismy, jak jeden z marynarzy wyplatal kapelusze z dlugiej, zielonej trawy. Super to wygladalo, wiec Jas kupil mi taki kapelusz.
Nastepnym przystankiem byla Curieuse. Tam tez doplynelismy malutka motorowka. Ale kamizelki ratunkowe nie byly juz potrzebne - motorowka przybila do brzegu, a ostatnie pare metrow przeszlismy po wodzie. Od razu doszedl do nas zapach grilla. Kawalek dalej staly zastawione stoly. Dostalismy pyszna rybke z grilla, krewetki z grilla, kurczaka z grilla, ryz (nie z grilla ;) ) oraz salatki. Na deser byl melon i arbuz, a do picia napoje gazowane i woda.
Jedzenia bylo bardzo duzo i bylo pyszne. Potem mielismy 40 minut na odpoczynek i spacerek. Obok bylo muzeum pierwszego bialego mieszkanca tej wyspy, gdzie można było poznac krotka historie tej i pobliskich wysp.
Czlowiek (jakis Anglik), ktory pierwszy przybyl na Seszele, duzo zeglowal i odkryl wiele innych wysp. Jego ostatnim odkryciem byla Papua Nowa Gwinea, gdzie, jak sadzil, zaprzyjaznil sie z miejscowa ludnoscia. Niestety, oni odebrali te „przyjazn" inaczej i zjedli Anglika oraz jego towarzyszy. Ale nie ma co sie martwic, w sumie i tak mial ciekawe zycie :))))
Natomiast mezczyna, do ktorego nalezal dom, gdzie obecnie znajduje sie muzeum, byl lekarzem. Mieszkal na wyspie i leczyl tredowatych (na te wyspe wysylano wszystkich tredowatych, by umierali w odosobnieniu).
A ze teraz tradu juz nie ma, to wyspe mogą zwiedzac turysci. Zatem poszlismy na spacer. Widzielismy miebieskiego golebia. Co prawda Iza stwierdzila, ze moze to i golab, ale na pewno nie niebieski - ale przewodnik powiedzial, ze pod slonce nie widac i ze naprawde ptak jest niebiesko-bialo-czarny. Poznalismy tez mnostwo roslin - a Iza ma to wszystko zapisane w pamietniku :)
Z drugiej strony wyspy byl rezerwat zolwi. Nie wiem, ile tych zolwi tam bylo, ale pewnie kilkadziesiat. Byla tam tez zagroda dla malych zolwikow. Pochodzilismy chwile, podziwiajac te stare stworzenia i znow wsiedlismy na malutka motorowke, ktora zabrala nas na nasz stateczek.
Ostatnim (juz trzecim) przystankiem byly wybrzeza St. Pierre. Tam nurkowalismy. O dziwo, tylko pare osob weszlo do wody - wiekszosc dosc szybko wyszla z powrotem. Ula, ktora poprzedniego dnia sie przypalila na sloncu, nie chciala wejsc do wody i zawolala do siebie Jasia, wiec w wodzie zostalysmy Iza, ja i jeszcze jedna pani. Pod woda robilysmy zdjecia rybkom. Było fajnie, a potem kazali nam wracac na lodke.
Dostalismy jeszcze wode do picia i w ten sposob zakonczylismy wycieczke. Odwieziono nas na przystan.
Na przystani czekal juz na nas samochod. W koncu zatem udalo nam sie pojechac na te napiekniejsza plaze. Dziewczyny jak strzaly pobiegly do wody i bawily sie z falami. Przy brzegu ktos zbudowal prawdziwe piramidy i Sfinksa. Musial to być jakis artysta – bo naprawde ladnie to wygladalo. Opalalismy sie chwile, pochodzilismy brzegiem morza i ku wielkiemu zmartwieniu Izy i Uli, nadszedl czas powrotu do domku.
Tego dnia dziewczyny nie zasnely, wiec wszyscy poszlismy na kolacje. Jedzenie bylo pyszne, podobnie jak poprzedniego dnia, a na deser byly lody, ktore przed podaniem podpalali :) Wracajac do pokoju, kupilismy kartki, by je wyslac do rodziny i tego samego dnia wybieralam komu jaka kartke wyslac oraz wpisywalam adresy. A w pokoju, zaraz po kapieli - padlismy.
I tak zakonczyl sie dzien drugi na Seszelach.