Google

środa, 16 grudnia 2009

Seszele - Dzien 5

Wstalismy bardzo wczesnie. Bylismy pewni, ze sniadanie zaczyna sie o 7 i chcielismy, zeby dziewczynki spokojnie zjadly. Zeszlam z nimi pare minut po siodmej, ale okazalo się, ze dopiero o 7.30 mozna wejsc do restauracji. Zabralam je wiec, by zrobic pare zdjec w hotelu. Potem uregulowalismy rachunek. Jas zniosl rzeczy do samochodu. Zdaje sie, ze wbrew temu, co jest napisane w przewodnikach, Seszele sa bardzo bezpieczne.

Zadzwonilismy do pana z wypozyczalni spytac go, czy bedzie o 8.30 na przystani, by odebrac samochod. A on powiedział, zebysmy zostawili samochod na parkingu - kluczyki pod wycieraczka i otwarte drzwi. Rzeczywiście, z wyspy trudno ukrasc samochod :)

Gdy dojechaliśmy, Jas przekonal strażnika, by pozwolil nam wjechac samochodem do samego portu. Wysiedlismy tam z bagazami i wtedy Jas pojechal zaparkowac. Zostawilam dziewczyny, by pilnowaly bagazu i poszlam kupic bilety. Statek z Praslin do Mahe miał plynac godzine.

Postanowilismy zaszalec i kupic sobie miejscowki w business class. Bylismy jedyni. Za to mielismy wlasnego kelnera, ktory serwowal nam napoje i proponowal jedzenie, ale nie bylismy glodni. Gdy tylko statek ruszyl, chcialam wstac go obejrzec, ale zarzucilo mna tak mocno, ze dostalam choroby morskiej i reszte podrozy pamietam jak przez mgle. Za to Jas i dziewczyny poszli na gore i urzadzili sobie konkurs: kto wejdzie po schodach nie trzymajac sie poreczy!!

Tym razem przedstawiciele biura Creole nie czekali na nas, poszlam wiec poszukac samochodu. Znalazlam jeden w biurze przy porcie, ale dziewczyna stamtad powiedziala, ze trzeba by na niego czekac 20 minut. A potem okazalo się, ze na zewnatrz stali ludzie i tez reprezentowali biura wynajmujace samochody. Bez problemu wypozyczylismy wiec autko i ruszylismy do hotelu. Nasz hotel znajdowal sie po drugiej stronie wyspy, musielismy wiec przeprawic sie przez gory. I tu ostrzeżenie. Pierwszy hotel reklamował sie, ze jest "directly on the beach" i rzeczywiscie byl dokladnie na plazy. W folderze tego drugiego było napisane: "beach view". Faktycznie, znajdowal sie on po drugiej stronie ulicy, dosc wysoko i rozciagal sie z niego widok na plaze...

Hotel byl ladny. Rodzinny. Nastawiony na Francuzow - bylismy jedynymi osobami nie mowiacymi po francusku. Podobnie jak w pierwszym hotelu dostalismy welcome drink i poszlismy do pokoju. Pokoj byl maly, drewniany i czysty. Poza wanna w lazience mial przybudowke z duzym prysznicem, no i oczywiscie piekny taras wychodzacy na ocean, z którego to tarasu, jak sie potem okazalo, bylo widac zachod slonca. Przy recepcji zobaczylismy ze reklamuja wycieczke na ktora nie udalo nam sie pojechac z Praslin, powiedzielismy wiec, ze jestesmy nia zainteresowani.  Oznajmili nam, ze ok. 19 przyjdzie pan, ktoremu mozemu zapłacić za wycieczke. Dziewczynki poplywaly w basenie i pojechalismy zwiedzac wyspe.

Dojechalismy na duza plaze. Dzieci chcialy sie ochlapac, wiec wysiedlismy z samochodu. My z Jasiem spacerowalismy brzegiem, a dziewczyny taplaly sie tuz obok. Byl to pierwszy (i jedyny) raz gdy nie mielismy przy sobie recznika, wiec kupiliśmy go potem w sklepie z pamiątkami.

Wracając, zamowilismy frytki na wynos oraz wode i, spoznieni na spotkanie, wrocilismy do hotelu. Niestety, nie udalo nam sie zlapac tego pana od wycieczki – powiedział podobno, ze przyjdzie nastepnego dnia rano. Dziewczynkom zamowilam w hotelu rybe do frytek, a nastepnie, zmeczone po calym dniu pelnym atrakcji, poszly spac.

W tym czasie w Lonely Planet znalezlismy numer pobliskiej stadniny koni i zadzwonilismy dowiedziec się, czy mozna by nastepnego dnia pojeździć tam konno. Udalo sie zabukowac jazde na 10 rano, wiec zadowoleni poszlismy spac.

 

Seszele - Dzien 4

Nastepnego dnia rano, gdy sie obudziłam, Jas jeszcze spal. Dzieci nie bylo w pokoju. Pamiętając, ze poprzednio siedzialy na tarasie, wyszlam zobaczyc czy ich tam nie ma. Siedzialy cichutko i zachwycaly sie ptaszkami, skaczacymi po trawie. Iza zaczela opowiadac ile to roznych ptaszkow zdazylo tam od rana przyleciec. Weszlam do pokoju, wzielam niezjedzona pizze z poprzedniego dnia i odlamalam kawalek. Dalam dziewczynom, by pokruszyly i rzucily ptaszkom. Natychmiast zlecialo sie ich cale stado, ktore zaczelo wyjadac okruszki.

Tego dnia nie mielismy nic w planach, wiec zbieralismy sie powoli. Po sniadaniu poszlysmy z Iza poplywac kajakiem. Fajnie nam sie plywalo, ale nie moglysmy odplynac za daleko, bo na 9.30 Iza umowila sie na pomoscie na karmienie rybek. Gdy doplynelysmy do brzegu, obie dziewczynki pognaly na pomost. Przyszla tam pani z chlebem i dziewczynki rzucaly go tloczacym sie rybkom. Potem Iza postanowila z nimi poplywac i weszla do wody. Jednak nie chciala byc sama i szybko wyszla. Dziewczynki chcialy pobawic sie w basenie, wiec Jas poszedl przekopiowac troche zdjec na zapasowa karte (konczylo nam sie miejsce w aparacie), a ja polozylam sie kolo basenu i czytalam sobie ksiazke.

Zaczal padac deszcz. Izie i Uli to nie przeszkadzalo, ale ja schowalam sie pod daszek. Gdy przestalo padac, wybralismy sie na zaplanowany wczesniej spacer po rezerwacie przyrody. Byla niedziela i zaden przewodnik nie chcial z nami isc. Iza wziela wiec mape i powiedziala, ze ona nas poprowadzi. To byl rezerwat, w którym rosla przede wszystkim ich tutejsza roslina: - Coco de mer. Spacer byl nie dlugi, za to byl bardzo mily - znow moglismy cieszyc sie przyroda.

Potem dziewczynki zrobily sie glodne. Była 16, a w hotelu konczyli wydawac obiady o 15.30. Mimo poznej pory, pojechalismy do hotelu. Okazalo się, ze Ula bez problemu dostanie frytki i ze maja jeszcze jedna rybe, ktora przygotuja dla Izy. Nawet mnie udalo sie dostac salatke z wedzonym tunczykiem. W tym czasie Jas pojechal sprobowac zarezerwowac nam wycieczke na nastepny dzien, ale niestety nie udalo sie. W zwiazku tym postanowilismy wyjechac wczesnie rano

Po obiedzie, gdy wrocil Jas i gdy dziewczynki wszystko grzecznie zjadly (lacznie z lodami), wzielismy nasze okularki i zeszlismy na hotelowa plaze. Woda byla bardzo plytka i bardzo spokojna, wiec Jas, Iza i ja poszlismy daleko w morze. Ula siedziala na moich plecach, ale tez sie cieszyla, ze jest z nami. Zalozylismy okularki i obserwowalismy podwodne zycie. Gdy nadszedl zachod slonca stwierdzilismy, ze poprzedniego dnia niepotrzebnie jechalismy na te „specjalna" plaze, bo najlepiej widac go z naszego hotelu. Zrobilismy pare zdjec i wrocilismy do pokoju.

Nastepnego dnia o 9 rano odplywal nasz statek. Dziewczynki poszly wiec wczesniej spac, a my sie spakowalismy. Nadszedł czas pozegnania z Praslin.

 

 

Seszele - Dzien 3

Zerwalismy sie wczesnie rano. Chcielismy isc na sniadanie o 7.30, gdy tylko otworza restauracje. Tego dnia Jas zaplanowal wyprawe na La Digue (czyt. LaDig). Mozna wykupic zorganizowana wycieczke, ale postanowilismy ze pojedziemy sami. Wiedzielismy ze o 9 rano odplywa statek, którym mozemy poplynac na La Digue. Guvin, ktory powital nas pierwszego dnia, a potem zajmowal sie dziecmi, spytal nas rano, jakie mamy plany.

Gdy powiedzielismy ze wybieramy sie na La Digue, zaoferowal ze zadzwoni i zarezerwuje nam miejsce na lodce. Przy sniadaniu spotkalismy Malu – okazalo się, ze jej rodzina tez ma zamiar poplynac na La Digue. Po wrazeniach dnia poprzedniego obu dziewczynkom (Izie i Uli) dopisywal apetyt i po sutym sniadaniu (do tej pory znalam tylko z opowiadan, ze Iza tyle jada – w Polsce) bylismy gotowi do drogi. Pojechalismy do Jetty, czyli do portu. Zaparkowalismy samochod i poszlismy wykupic zamowione bilety. Mozna bylo usiasc gdzie sie chcialo – my  usiedlismy na gorze. Gdy tylko dziewczyny zwietrzyly, ze Malu tez jest na statku i siedzi na dole (w pomieszczeniu klimatyzowanym, a nie jak my, na sloncu) to od razu pobiegly na dol.

Po dotarciu na miejsce szybko zeszlismy na dol, by dziewczynki nie zgubily sie w tlumie. Zaproponowalismy, ze razem wynajmiemy rowery i pojezdzimy po wyspie. Okazalo sie jednak, ze rodzina Malu miala zamowiona taksowke. Na calej wyspie sa 4 taksowki i jesli chce sie z takiej skorzystac to trzeba odpowiednio wczesniej ja zamowic. Poza taksowkami glownym srodkiem lokomocji sa wlasnie rowery. Mysmy od poczatku planowali zwiedzanie na rowerach. Juz gdy wychodzilismy z portu, dopadl nas czlowiek, ktory wypozyczyl nam trzy rowery – dla mnie z siedzonkiem dla Uli, a dla Jasia z koszykiem na nasze bagaze. No i ruszylismy w trase. Iza prowadzila i wybierala trase. Podjazd na miejsce widokowe okazal sie zbyt stromy, wiec postanowilismy pojechac w kierunku plazy. Bylo naprawde przyjemnie, cieplutko, ale nie upalnie. Wokol wszystko kwitlo. I bylo tak super zielono.

Dawno, dawno temu, gdy mialam 12 lat, poznalam dziewczynke - Hebe, ktorej ojciec z oszczednosci wynajal piwnice przerobiona na mieszkanie. W tym 'domu'  nie bylo ani jednego okna. Heba miala zwyczaj opowiadac, ze u nich w Egipcie maja piekny dom z duzymi oknami. Wtedy dziwilo mnie, czemu ciagle mowi o tych oknach, a mama wytlumaczyla mi, ze ludzie maja tendencje do wyolbrzymiania rzeczy, ktorych im brakuje. Nazwalysmy to syndromem Heby i przez lata cale gdy ktos tak przesadzal, przypominalysmy sobie te historie. Zatem ta zielen we wszystkich moich opowiadaniach to wlasnie taki syndrom Heby. Emiraty sa niezwykle pieknym, ale pustynnym krajem. Nawet w sztucznie zazielenianym Abu Dhabi nie ma 1/10 tej roslinnosci, ktora rosnie w naturze. Dlatego wszedzie, gdzie jezdzimy, zwracam uwage na ilosc roslin, ilosc odcieni, w ktorych mozna podziwiac zielen, jej gestosc oraz ogolnie kazdy inny detal. Ale wracajmy na piekne, zielone :) Seszele.

Trzeba bylo podjechac kawalek pod gore, a rowery zuzyte przez multum turystow mialy nie najlepsze przerzutki. Najpierw mnie, a potem Izi spadl lancuch. Postanowilismy wiec nie uzywac przerzutek i poprowadzic rowery pod gore. Oplacalo się: zjazd w dol dostarczyl nam prawdziwej dawki adrenaliny. W ogole nie pedalujac, pedzilam w dol bez hamulcow. Jas i Iza jechali bardziej odpowiedzialnie - ale za to zostali gdzies daleko z tylu. Potem bylo nastepne podejscie i znow zjazd w dol, az wreszcie dotarlismy na plaze. Rozebralismy sie do kostiumow, wzielismy reczniki (bylismy przygotowani) i pobieglismy do morza. Ula po pierwszej probie postanowila, ze jednak bedzie sie bawic na brzegu. Miala racje, to nie byla bezpieczna plaza. Fale byly ostre i silne. Ja jednak kocham morze i bardzo chcialam wejsc, a Iza, która jeszcze nie rozumie co to niebezpieczenstwo, za to lubi robic to, co najbardziej niebezpieczne, postawila pojsc ze  mna. Chcialam wejsc z nia dalej, zeby przejsc poza linie zalamania sie fal. Pokazalam Izi, jak przeplynac pod taka zalamujaca sie fala. Nie przewidzialam jednak, ze dalej prad bedzie tak silny – ciagnal w strone morza. Widzialam, ze Iza sie troche przestraszyla. Powiedzialam je by "zlapala" nastepna fale i dala sie jej poniesc w strone brzegu. Nawet gdy prad ciagnie w strone morza, plynac pod woda zawsze mozna wrocic na brzeg. Iza, lapiac fale, plynela pod woda – na to liczylam no i udalo się. doplynelysmy do brzegu. Przyznalam, ze popelnilam blad, wyciagajac male dziecko w morze i zaproponowalam, bysmy zbudowali zamek z piasku. Potem bawilismy sie w zakopywanie sie nawzajem. Ogolnie reszte czasu spedzilysmy juz grzecznie nad brzegiem. Zaczelo sie robic goraco, nie chcielismy by dziewczyny sie spalily, wiec po okolo godzinie postanowilismy, ze czas ruszac w dalsza droge. Tym razem najpierw trzeba bylo popchac rowery kawal drogi pod gore. Musze przyznac, ze bylam naprawde dumna z naszych dziewczynek. Iza bez szemrania pchala swoj rower, a Ula zeszla z mojego roweru i piela sie w gore na wlasnej „dwojce". W koncu wspielismy się na szczyt i ja (z Ulą) rzucilysmy się w szalenczy ped w dol. Po drodze minelismy szalas tubylca, w ktorym ten robil na poczekaniu soki i koktajle ze swiezych owocow. Wszyscy chetnie sie napilismy i ruszylismy w dalsza droge. Dojechalismy do plantacji, gdzie wejscie bylo platne. Mozna tam ogladac miejsce, gdzie dawniej pracowali niewolnicy. Dodatkowa atrakcja jest minipark zolwi oraz statek piracki. I tak, zwiedzajac, doszlismy do restauracji. Gdy wjezdzalismy, zaczal padac deszcz. Zaparkowalismy wiec rowery i poszlismy pod restauracyjny daszek. A tam obiad jadla... Malu z rodzina. Dzieci sie bardzo ucieszyly.

Jako ze nie wzielam z Emiratow mojego kapelusza, a nowy, ktory kupil mi Jas, zostal w samochodzie, to zaczelam w miedzyczasie odczuwac na mojej glowie wplyw slonca. Nie mialam ochoty jesc i pulsowalo mi w skroniach. Wypilam prawie butelke wody i polozylam glowe na stole. Obudzilam sie 40 minut pozniej - pilnowala mnie Kuleczka. Zlote dziecko w zupelnej ciszy zajmowalo sie soba , ale nie zostawilo mamusi samej ani na chwile. W tym czasie, jak sie potem dowiedzialam, Jas z Iza poszli obejrzec plaze, ktore znajdowala sie kolo restauracji. Czulam sie juz duzo lepiej, wiec zaplacilismy i mimo nadal padajacego deszczu pojechalismy w dol, na rynek. Pierwotnie mielismy zamiar wracac ostatnim statkiem o 18, ale po tylu godzinach bylismy juz zmeczni i postanowilismy wrocic godzine wczesniej. Wlasciciela rowerow nie bylo, ustawilismy wiec rowery w wypozyczalni (zaplacilismy za nie z gory, wiec bylismy pewni, ze facet sie domysli i je znajdzie), kupilismy drobne pamiatki i sukienke dla Izy i poszlismy na statek. W drodze powrotnej siedzialam juz na dole, w klimatyzowanym pomieszczeniu -  po 15 minutach bylismy z powrotem na Praslin.

Do zachodu slonca zostalo okolo 45 minut. Ula chciala na kolacje pizze, Iza – bufet hotelowy. Jas zabral nas na plaze z tabliczka: "Sunset point". Niestety, na niebie pokazaly sie chmury i w ostatnim momencie zamiast zajsc za morzem, slonce skrylo sie w chmurach na horyzoncie. Ula usnela w samochodzie, a Iza poznala dwoje seszelskich dzieci. Mowily tylko po swojemu, ale mimo to dzieci szybko sie dogadaly. Iza rozebrala sie do majtek i wszystkie dzieci wskoczyly do wody. Myslalam, ze polozymy Ule spac i pojdziemy na kolacje, ale Ula budzila sie co jakis czas, przypominajac o swojej pizzy. No to pojechalismy po pizze. Skonczyly nam sie rupie (czyli ichniejsze pieniadze), a pan nie mial mi jak wydac z euro. Bylo juz pozno, gdy ruszylismy na poszukiwanie ATM. W koncu udalo sie wszystko zalatwic i wrocilimy do hotelu. Do tego czasu Ula zasnela juz jak kamien, wiec pizza wyladowala na stoliku. Jas byl tak spalony po plazy, ze nie mial sily sie ruszyc i marzyl o chlodnej kapieli. W zwiazku z tym Iza i ja postanowilysmy same zejsc na bufet. Tego dnia bufet nosil tytul "Polow Rybaka". Wszedzie lezaly surowe ryby (podpisane), a naokolo stali kucharze i mozna bylo sobie nabrac rybe, a nastepnie zamowic jak sie ja chcialo przyrzadzic: na grillu, smazona, etc. Nalozylysmy sobie troche ryb plus salatke i zjadlysmy. Gdy wrocilysmy do pokoju, nawet Iza byla zmeczona. Usiadla, by opisac wspomnienia w pamietniku, ale chyba nawet ich nie skonczyla opisywac, bo usnela.

piątek, 11 grudnia 2009

Seszele - Dzien 2

Gdy sie obudzilam, Jas i dziewczyny siedzieli cichutko na balkonie. Zdziwilam sie, co oni robia w tak absolutnej ciszy, a oni podziwiaili przyrode. No, jestem pod wrazeniem, ze mozna w takiej ciszy, przez tyle czasu obserwowac ptaki... Dziewczynki oczywiscie chcialy sie wykapac w pieknej wannie w ksztalcie serca. A potem zeszlismy na sniadanie. 
Na sniadanie serwowali olbrzymi bufet – kazdy mogl znalezc cos dla siebie... Kazdy poza Ula, ktora nie ma w zwyczaju jesc. 
Iza zjadla nalesnika, jajka, parowki, kanapke z szyneczka i wypila sok pomaranczowy. W zyciu nie widzialam, by tyle zjadla. A na koniec wziela sobie platki sniadaniowe, ale bez mleka. Po sniadaniu Jas wymyslil, ze skoro wycieczka konczy sie o 16, to nie ma sensu wracac do hotelu po samochod. Postanowil pojechac za autobusem, tak, zebysmy po wycieczce mogli sie przesiasc do wlasnego samochodu. I pojechalismy.

Na pieknej, bialej plazy, pod niebieskim niebem, kapiac sie w goracych promieniach slonca wsiedlismy na motorowke, ktora zabrala nas na wieksza lodke. Oprocz nas wzieli jeszcze kogos, poza tym pare osob juz bylo na lodce, tak, ze w sumie bylo okolo 20 osob plus 3 lub 4 osoby z zalogi. I poplynelismy. 
Wszyscy od razu wyszli na gorny poklad, gdzie mozna sie bylo opalac lub podziwiac, jak lodka pruje przez fale. 
W pewnym momencie, akurat gdy zeszlam na dol, Jas zawolal mnie z powrotem na gore. Obok naszej lodki plynal delfin. 
Wszyscy rzucili sie do burty, by podziwiac delfina. Podobno silniki sa za glosne dla delfinow – rzeczywiscie, po chwili „nasz delfin" odplynal. Tego dnia na lodce poznalismy hinduska rodzine, ktora mieszka w Dubaju. Ich 5-letnia coreczka Malu od razu zaprzyjaznila sie z naszymi dziewczynkami.

Po jakichs 25 minutach doplynelismy do pierwszej wyspy - Cousin
Dokladniej - doplynelismy paredziesiat metrow od wyspy. Przyplynela po nas motorowka. Kazali nam zalozyc kamizelki ratunkowe. Iza „zalapala" sie pierwsza i poplynela z rodzina Malu, nie czekajac na nas. Poplynelismy nastepnym transportem. Gdy doplywalismy do wyspy, kazali nam sie mocno trzymac i motorowka z impetem przybila do brzegu. Bardzo zwracaja tam uwage na to, kto przyplywa na wyspe i co ma ze soba. Na wyspie jest mnostwo ptakow i zolwi, nie ma natomiast zadnych drapieznikow. 
Zebrali nas wszystkich pod dachem i wytlumaczyli co wolno, a czego nie (taki krotki kurs savoir-vivre'u wsrod przyrody). Nastepnie podzielili nas na dwie grupy - francusko - i anglojezyczna. I ruszylismy.  
W tym miejscu musze przyznac, ze nie umiem oddac tego piekna, ktore nas tam otaczalo. Co krok podziwialismy ptaki i jaszczurki w scenerii dzungli mieniacej sie wszystkim odcieniami zieleni. Ptaki-piskleta, ptaki budujace gniazdo, ptaki wysiadujace jajka... jaszczurki zielone i brazowe oraz male i duze. I wszystkie wystepujace w takich ilosciach, ze trzeba bylo po prostu co krok zatrzymywac sie i je podziwiac. A jakby tego było malo, nagle na naszej drodze stanal zolw.  
Olbrzymi zolw. Dziewczynki moglyby na nim usiasc, taki byl wielki (moglyby, ale nie zrobily tego - nie wolno meczyc zwierzat). Stal sobie przy drodze jakby czekal, by sie przywitac z przechodniami. W koncu doszlismy na plaze. Tam nasz przewodnik pokazal nam zlapanego przez siebie kraba. Wracalismy brzegiem wyspy. Nagle ktos (ale nie wiem kto, bo zobaczylam to juz po fakcie) znalazl malego zolwika. Przez chwile niosla go jedna z wspoltowarzyszek naszej wyprawy, a potem Izunia.  
Przewodnik tlumaczyl nam jeszcze, ze na wyspe wychodza zolwie wodne, by zlozyc jaja. Skladanie jaj trwa okolo 2 godzin. Mieszkancy wyspy zaznaczaja wstazeczka miejca, gdzie zolwie zakopaly jaja. Na wyspie nie ma zadnych drapieznikow, wiec male sa zupelnie bezpieczne.  
Na tej wyspie na stale mieszka 8 osob (dwie z nich to wolontariusze z Anglii). Pomagaja one rowniez wykopywac się malym zolwiom z piasku.

Niestety, gdy zolwie dojda do wody, sa juz narazone na to, ze zostana zjedzone. Podobno jeden miot moze liczyc nawet kilkadziesiat zolwi, ale przezyje tylko 1 lub 2. 
Zdziwilam sie, ze zolwie skladaja jaja w dzien. Gdy bylismy w Omanie, tamtejsze zolwie skladaly jaja noca. Male tez wylegaly sie w nocy i kierowaly w strone morza, patrzac na promienie ksiezyca odbijajace sie w wodzie. Przewodnik powiedzial nam, ze sa dwie odmiany zolwi. Jedna z roznic miedzy nimi tkwi wlasnie w porze skladania jaj. Na Seszelach zyja zolwie dzienne, a w Omanie nocne.

Na koniec wszyscy zebralismy sie w  miejscu, skad ruszylismy. Iza oddala zolwia. Wpisalismy sie do ksiegi pamiatkowej. I znow grupami pospieszylismy z powrotem na nasza lodke. Gdy czekalismy, az wszyscy doplyna, obserwowalismy, jak jeden z marynarzy wyplatal kapelusze z dlugiej, zielonej trawy. Super to wygladalo, wiec Jas kupil mi taki kapelusz.

Nastepnym przystankiem byla Curieuse. Tam tez doplynelismy malutka motorowka. Ale kamizelki ratunkowe nie byly juz potrzebne - motorowka przybila do brzegu, a ostatnie pare metrow przeszlismy po wodzie. Od razu doszedl do nas zapach grilla. Kawalek dalej staly zastawione stoly. Dostalismy pyszna rybke z grilla, krewetki z grilla, kurczaka z grilla, ryz (nie z grilla ;) ) oraz salatki. Na deser byl melon i arbuz, a do picia napoje gazowane i woda. 
Jedzenia bylo bardzo duzo i bylo pyszne. Potem mielismy 40 minut na odpoczynek i spacerek. Obok bylo muzeum pierwszego bialego mieszkanca tej wyspy, gdzie można było poznac krotka historie tej i pobliskich wysp.

Czlowiek (jakis Anglik), ktory pierwszy przybyl na Seszele, duzo zeglowal i odkryl wiele innych wysp. Jego ostatnim odkryciem byla Papua Nowa Gwinea, gdzie, jak sadzil, zaprzyjaznil sie z miejscowa ludnoscia. Niestety, oni odebrali te „przyjazn" inaczej i zjedli Anglika oraz jego towarzyszy. Ale nie ma co sie martwic, w sumie i tak mial ciekawe zycie :))))

Natomiast mezczyna, do ktorego nalezal dom, gdzie obecnie znajduje sie muzeum, byl lekarzem. Mieszkal na wyspie i leczyl tredowatych (na te wyspe wysylano wszystkich tredowatych, by umierali w odosobnieniu).

A ze teraz tradu juz nie ma, to wyspe mogą zwiedzac turysci. Zatem poszlismy na spacer. Widzielismy miebieskiego golebia. Co prawda Iza stwierdzila, ze moze to i golab, ale na pewno nie niebieski - ale przewodnik powiedzial, ze pod slonce nie widac i ze naprawde ptak jest niebiesko-bialo-czarny. Poznalismy tez mnostwo roslin - a Iza ma to wszystko zapisane w pamietniku :) 
Z drugiej strony wyspy byl rezerwat zolwi. Nie wiem, ile tych zolwi tam bylo, ale pewnie kilkadziesiat. Byla tam tez zagroda dla malych zolwikow. Pochodzilismy chwile, podziwiajac te stare stworzenia i znow wsiedlismy na malutka motorowke, ktora zabrala nas na nasz stateczek.

Ostatnim (juz trzecim) przystankiem byly wybrzeza St. Pierre. Tam nurkowalismy. O dziwo, tylko pare osob weszlo do wody - wiekszosc dosc szybko wyszla z powrotem. Ula, ktora poprzedniego dnia sie przypalila na sloncu, nie chciala wejsc do wody i zawolala do siebie Jasia, wiec w wodzie zostalysmy Iza, ja i jeszcze jedna pani. Pod woda robilysmy zdjecia rybkom. Było fajnie, a potem kazali nam wracac na lodke. 
Dostalismy jeszcze wode do picia i w ten sposob zakonczylismy wycieczke. Odwieziono nas na przystan.

Na przystani czekal juz na nas samochod. W koncu zatem udalo nam sie pojechac na te napiekniejsza plaze. Dziewczyny jak strzaly pobiegly do wody i bawily sie z falami. Przy brzegu ktos zbudowal prawdziwe piramidy i Sfinksa. Musial to być jakis artysta – bo naprawde ladnie to wygladalo. Opalalismy sie chwile, pochodzilismy brzegiem morza i ku wielkiemu zmartwieniu Izy i Uli, nadszedl czas powrotu do domku.

Tego dnia dziewczyny nie zasnely, wiec wszyscy poszlismy na kolacje. Jedzenie bylo pyszne, podobnie jak poprzedniego dnia, a na deser byly lody, ktore przed podaniem podpalali :) Wracajac do pokoju, kupilismy kartki,  by je wyslac do rodziny i tego samego dnia wybieralam komu jaka kartke wyslac oraz wpisywalam adresy. A w pokoju, zaraz po kapieli - padlismy.

I tak zakonczyl sie dzien drugi na Seszelach.

środa, 9 grudnia 2009

Seszele dzien 1

Zaczelam opisywac Seszele. Na razie mamy dzien 1. Powolutku opisze wszystkie dni.

Na lotnisko odwiozla nas Beatka Klisiak. Bylismy jakies 1,5 godziny przed odlotem samolotu. Jeszcze w samochodzie Ula dostala ataku kaszlu: nebulizer byl gleboko w plecaku, wiec trzeba bylo kupic syrop. Na lotnisku Iza i ja pedem pobieglysmy do apteki, ktora oczywiscie byla w przeciwnym kierunku niz nasza bramka.

Gdy dobiegalysmy z powrotem, Jas byl juz drugi w kolejce. Zdazylysmy! Szczesliwe, ze udalo nam sie kupic syrop, padlysmy na fotel – i wtedy ogłoszono, ze samolot ma godzinne opoznienie. To nie byla dobra wiadomosc. W Katarze mielismy dokladnie godzine postoju, a nastepny samolot byl dopiero dzien pozniej. 
Nie chcielismy spedzic calego dnia w Katarze. Jas poszedl porozmawiac z obsluga, ale to nie byli ludzie z Qatar Airlines, tylko obsluga lotniskowa i malo ich interesowalo czy spoznimy sie na samolot czy nie – mowili, zebysmy rozwiazali ten problem na miejscu. 
Dopiero w samolocie powiedziano nam, ze na pokladzie jest 25 osob lecacych na Seszele - i ze tamten samolot poczeka. 
Dalszy lot odbyl się bez przeszkod. W Katarze przesiedlismy sie „w biegu". To nawet dobrze, bo w aptece powiedzieli mi, ze te butelki z syropem sa za duze i ze nie wpuszcza mnie z nimi na samolot z Kataru na Seszele. Na szczescie w Katarze doslownie biegiem „przerzucali" nas z jednego samolotu do drugiego, wiec nikt juz nam dokladnie nie sprawdzal bagazy.

Samolot dogonil planowy rozklad i dolecielismy na czas. Bylo wczesnie, okolo 7:30 czy 8 rano. Gdy wysiedlismy z samolotu, na malutkim lotnisku w Mahe, uderzyla nas wysoka temperatura i wilgotnosc. Z samolotu spacerkiem powedrowalismy do budynku przylotow. Wypelnilismy karte wjazdu i pokazalismy hotelowa rezerwacje - na Seszelach nie mozna spac w namiocie, trzeba miec zarezerwowany hotel na caly pobyt. I znalezlismy sie w Mahe, na najwiekszej wyspie.

Po wyjsciu z lotniska przywitala nas pani z Creole Travel - skad rezerwowaliśmy hotel. Okazala sie bardzo pomocna i zajmowala sie nami do konca pobytu. Jas juz wczesniej sprawdzil jakie opcje wchodza w gre, ale ona to wszystko jeszcze potwierdzila. A gdy w koncu bylo wiadomo jak i kiedy lecimy - to zarezerwowala nam samochod na miejscu. 
Jas zaplanowal, ze po powrocie na Mahe obejrzymy wyspe z helikoptera. Znalazl wiec na lotnisku biuro, gdzie sie rezerwuje takie loty i wykupil nam polgodzinna wycieczke o zachodzie slonca.

Wedlug planu, 4 dni pierwsze mielismy spedzic na Praslin (czyt. Prale). Moglismy doplynac tam lodka (ale ta byla dopiero o 17) albo leciec samolotem - na ktory nie mielismy rezerwacji. Moglismy tez leciec prywatnym helikopterem, ale to kosztowaloby pareset euro. Poszlismy zatem dowiedziec sie o samolot. Odloty zaplanowane były na 8:30, 9:30, 10:30 a potem 12:30 i 17. Na ten o 12:30 byly jeszcze miejsca, ale wpisali nas na liste oczekujacych na ktorys z wcześniejszych samolotow. Udalo nam sie zalapac juz na ten o 9:30. Caly samolot liczyl 20 miejsc, a lot trwal 15 minut.

Lotnisko w Pralin bylo jeszcze mniejsze niz w Mahe. Poniewaz byl to lot krajowy, to juz bez dalszych kontroli odebralismy walizki i wyszlismy z lotniska, gdzie czekal na nas samochod, male daihatsu (wielkosci mojej Pikuni) - tak, ze drugi plecak dziewczyny musialy trzymac na kolanach.  
I pojechalismy do hotelu.

Hotel nazywal sie Coco De Mer. Spodobal nam sie od pierwszego wejrzenia. Gdy zaparkowalismy i pokazalismy rezerwacje w recepcji, poproszono nas bysmy chwilke poczekali. Kelnerka przyniosla nam koktail ze swiezych owocow przyozdobiony owocem i kwiatem (pyszny!) - czyli tzw. welcome drink. A potem przyszedl Guvin, ktory usiadl z nami, dal nam mape hotelu i pokazal co gdzie jest. Nasz pokoj mial numer 435. W hotelu byl basen i dwie plaze. Przy basenie znajdowala sie restauracja, a przy plazy wypozyczalnia kajakow i rowerow wodnych (w cenie pobytu za hotel), biblioteka i mini golf. Dodatkowo, juz odplatnie, mozna bylo wypozyczyc rowery.

Poszlismy do pokoju, w ktorym bylo nasze lozko, a takze lozka dla dzieci (dziewczynki nie lubia nie byc z nami w pokoju). W pokoju byla tez duza wanna w ksztalcie serca (w pokoju! nie w lazience). A do tego mielismy taras z widokiem na ocean. Powiedzielismy dzieciom, ze moga isc na basen i poszlismy spac. Ja sie obudzilam okolo 12-stej i zabralam dziewczynki na obiad. Potem spalam dalej, ale Jas wstal i poszedł z nimi nad morze. W koncu, ok. 17-stej, gdy oboje bylismy wyspani i wypoczęci, Jas zaproponowal, bysmy pojechali obejrzec napiekniejsza plaze.

Wyspy na Seszelach nie sa specjalnie duze, ale sa bardzo gorzyste, z waskimi drogami, po ktorych nie da sie jezdzic szybciej niz jakies 45 do 60 na godzine. W zwiazku z tym, zanim dojechalismy na miejsce, dziewczynki (wykonczone po calym dniu pelnym wrazen) usnely w samochodzie. Zostawilismy je na chwilke w zamknietym aucie i poszlismy obejrzec plaze - rzeczywiscie byla piekna. Postanowiliśmy, ze przyjedziemy na nia z dziecmi nastepnego dnia, po czym wrocilismy do hotelu.

Dziewczynki nadal spaly, wiec je przebralismy i ulozylismy w łóżeczkach, a sami wybralismy sie na kolacje.  
Wczesniej wdepnelismy jeszcze do pani z Creole travels, ktora miala sie nami "opiekowac" na wyspie Praslin i wykupilismy od niej wycieczke na 3 wyspy - miala sie ona odbyc nastepnego dnia. O 8.15 z parkingu odjezdzał autobus – mielismy na niego czekac tuz po sniadaniu.

Na kolacje byl bufet kreolski (czyli seszelski). Dania byly pyszne – serwowali przerozne rodzaje rybek (i to z grilla) oraz salatki. A na deser owoce. Do tego zamowilismy punch owocowy. Ten punch - koktajl - to byl najlepszy koktajl jaki kiedykolwiek pilismy. Od tego dnia pilismy go codziennie przy kazdej okazji.

Gdy wrocilismy, nasz pokoj byl posprzątany, a lozka poscielone. Nie bylam zachwycona tym, ze ktos wchodzil do pokoju gdzie spia dzieci, podczas naszej nieobecnosci - ale za to ubrania/pizamki dzieci byly odtad zawsze poskladane na wlasciwym lozeczku. 
I tak zakonczylismy pierwszy dzien w raju.