Google

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

6 Kwietnia - Dzien 4

Tego dnia mielismy ruszac w dalsza droge, ale w Kapadocji tak nam sie spodobalo, ze postanowilismy zostac dzien dluzej. Rezerwacje w hotelu przedluzylismy sobie jeszcze poprzedniego dnia. Wstalismy rano i zaraz po sniadaniu wybralismy sie do tzw "Open Air Museum". Jest to muzeum, ktore sklada sie z mnostwa miniaturowych kosciolkow-kapliczek w skalach.

Po drodze do muzeum spotkalismy wielblada. No tak, wielblad jak wielblad - u nas jest ich duzo, wiec co w tym ciekawego. Powiedzialam dzieciom: "o, patrzcie, wielblad! - i jaki owlosiony". Iza spojrzala na niego i odparla "O! I ma dwa garby, a u nas wielblady maja tylko jeden garb". Gdyby Iza tego nie powiedziala, a 3 minuty pozniej ktos by mnie spytal ile ten wielblad mial garbow, to bym nie wiedziala co odpowiedziec. A Iza, ktora nawet nie wie, ze sa rozne rodzaje wielbladow, zauwazyla od razu roznice - po raz kolejny nas zaskakujac.

Open air museum znajduje sie w dawnym centrum Kapadocji. Tam co niedziele w licznych kosciolach spotykali sie mieszkancy sasiadujacych wiosek. Kazdy kosciolek jest troszke inny. Z czasow, gdy nie robiono freskow w kosciolach, historie bibilijne oznaczano figurami geometrycznymi - niektore kapliczki mialy wiec tylko te figury geometryczne. W innych figury w pozniejszych latach pokryto freskami Obejrzelismy chyba z 5 lub 6 kosciolkow, ale potem dzieci sie zmeczyly. Ale i tak bylo warto tam pojsc, bo miejsce samo w sobie bylo piekne.

Po drugiej stronie miescily sie golebniki i przewodnik opowiedzial nam, ze dawniej golebie byly bardzo wazne dla mieszkancow Kapadocji. Uzywano ich przede wszystkim do jedzenia (mieso i jajka), ale takze jako golebi pocztowych (albo, jak to przewodnik powiedzial, zamiast emaila :)) ), z ich odchodow uzyzniano ziemie, a bialko z ich jajek, zmieszane z piaskiem i sianem, tworzylo gips, z ktorego w pozniejszym okresie tworzono freski.

Potem pojechalismy na wycieczke konna. Iza jechala na koniu sama i ciagle musielismy ja upominac, by nie wyprzedzala przewodnika. Okolica byla piekna. Przejechalismy bajecznym krajobrazem nazywanym Dolina Rozy. Niestety, przewodnik byl raczej mrukliwy i tylko pilnowal, by konie szly w rzedzie i wlasciwa droga. Poza tym sie nie odzywal, nic nam nie opowiadal. Zabral nas do zaprzyjaznionej kawiarni (na najdrozsza herbate w Turcji) i niestety spadl deszcz, ktory przeczekalismy w tej kawiarni (na deszcz się chyba nie umawial, to tylko taki zbieg okolicznosci ;-)). Dzieci byly zachwycone przejazdzka, wiec mimo wszystko warto było jechac.

Nastepny przystanek planowalismy w miasteczku Ugrup, w fabryce dywanów. Jas sie troche zle czul,wiec zostal w samochodzie, a my poszlysmy zwiedzac. Najpierw pokazano nam jak się robi dywany. Kilkanascie dziewczyn siedzialo przy olbrzymich jakby tkalniach i „zasuwalo” w takim tempie, ze gdyby nie zwolnily aby nam pokazac co robia, to bysmy w zyciu tego nie przesledzily. Gdy dokladnie pokazaly jak robia dywany i jaka jest roznica miedzy dywanami tureckim a irańskimi, to daly Izuni spróbować utkac kawalek dywanu. Iza sprobowala i byla zadowolona. To byly dywany welniane. Jeden taki dywan robi sie ok. 8 miesiecy. Dziewczyny pracujace przy robieniu dywanow moga pracowac tylko 4 godziny dziennie.

Obok robili dywany z jedwabiu. Pokazali nam, jak sie robi nici z jedwabiu. Wyobrazcie sobie, ze zbieraja poczwarki motylkow (po tym jak larwa juz sie zawinie w kokon, a zanim wykluje sie motyl). Na cienki jedwab potrzeba ich ok. 20, a na gruby ok. 300.Wrzuca sie je na chwile do goracej wody, a potem do specjalnej maszyny, ktora wyciaga nitki. Nastepnie te nitki farbuje się, przy uzyciu naturalnych farb. A potem mozna juz robic dywany.

Wycieczka byla ciekawa, tylko potem w bardzo nachalny sposob probowali mi sprzedac taki dywan. Ja im mowilam, ze mnie nie stac (taki maly, jak ten co my mielismy w korytarzu, kosztowal ponad $1000). A Iza jak nakrecona pokazywala, ktore jej sie podobaja i mówiła: to moze jednak taki kupimy? I robila to w dodatku po angielsku, zapewniajac tych panow, ze ona by taki wlasnie dywan chciala miec w pokoju!! W koncu udalo mi sie "uciec" :))))

Udalismy sie do garncarza, czyli „gliniarza”... takiego prawdziwego, a nie policjanta ;-) Garncarz najpierw rozkrecil kolo i zrobil sliczny dzbanek. Potem pozwolil to samo zrobic Izie i Uli (nawet dostaly swoj dzbanek na pamiatke). A potem obejrzelismy co sprzedaja w tym sklepiku i mimo, ze pan byl bardzo mily i zapewnial nas, ze cieszy sie ze go odwiedzilismy i absolutnie nie musimy nic kupowac, to zrobilismy male zakupy.

W tym samym pomieszczeniu miescilo sie muzeum wlosow. Jest to dosc dziwne miejsce i musze przyznac, ze mialam watpliwosci czy chce wejsc i je zobaczyc. W koncu jednak okazalo się, ze nie mam wyboru. Tamtedy przechodzilo sie do toalety, a Ula chciala tam isc.

Chcac nie chcac zobaczylam wiec to dziwne muzeum. Dwa pokoje z zawieszonymi kosmykami wlosow. Po prostu obcinaja kosmyk wlosow każdemu, kto ich odwiedza, i podwieszaja. Oczywiscie Iza i Ula natychmiast chcialy by ich wlosy tez tam zawisly. No to i ja sie dalam namowic. Zwłaszcza, ze przy wlosach zostawia sie imie i adres i mozna raz do roku wygrac dwutygodniowy urlop w Kapadocji.

Gdy stamtad wyszliśmy, to poszlismy na spacer po miasteczku. Wykorzystalismy juz cale karty w aparacie i nie mielismy jak robic wiecej zdjec. A, ze karty byly bardzo duze to nie przyszlo nam do glowy, ze tak szybko sie „zapchaja”. Musielismy wiec kupic dysk twardy.

Na ten dzien wlasciciel naszej jaskini, Mustafa, zamowil nam w tym wlasnie miasteczku (Ugrup) tzw "Turkish Night" czyli turecka kolacje i tureckie tance – lacznie z tancem brzucha. Do tego wieczoru byly jeszcze 3 godziny, a nasz hotel polozony byl 15 minut od Ugrup. Wrocilismy wiec do hotelu. Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze w Saruhan Kervanacerey czyli dawnej zajezdni karawan. Byl straszny wiatr, wiec szybko obejrzelismy starozytny parking :)) Dzieci plakaly, ze nie chca czekac 3 godziny tylko chca zjesc. Poszlismy wiec do malej restauracyjki kolo naszego hotelu. Tam Ula zamowila sobie oczywiscie frytki, a Iza jakas kanapke. Ja natomiast sprobowalam tureckiej sziszy, czyli fajki wodnej :))))) Rownie dobra jak nasza :)))

Ok. 20 wyszlismy, by zdazyc na kolacje. Ula niestety usnela chwile po wejsciu. Natomiast Iza dzielnie wytrzymala do 22:30. Jedzenie bylo pyszne. Bylo to tzw set menu, wiec to oni podawali nam, co chcieli. Bylo tego tak duzo, ze zanim podali glowna kolacje to juz bylismy najedzeni. Przez caly czas tanczyli rozne tradycyjne tance. Zapraszali tez gosci do tanca i Iza bardzo chetnie skorzystala z tego zaproszenia. Pod koniec byl taniec brzucha. Dziewczyna byla swietna. Tanczyla kazda czescia ciala (nawet palcami u rak). A potem Iza byla juz tak zmeczona, ze stwierdzilismy ze najwyzsza pora zakonczyc dzien. I wrocilismy do hotelu.

Brak komentarzy: