Google

niedziela, 10 stycznia 2010

Seszele - Dzien 6

Po krotkiej przerwie wznawiam pamietnik o Seszelach. W miedzy czasie bylismy w Kenii i gdy tylko zakoncze Seszele wezme sie za Kenie.
Wszystkim czytelnikom skladamy spoznione, ale bardzo serdeczne zyczenia Szczesliwego Nowego Roku.
----
Na 10. mielismy zabukowane konie. Sniadanie zaczynali podawac ok. 8. Obudzilismy sie wczesniej, ale nie chcialo nam się wstac.
Dziewczynki rano uzupelnialy swoje pamietniki, a potem poszly sie pochlapac w basenie. Co prawda basen w tym hotelu nie byl nawet w polowie taki ladny jak ten w Cocdemer, ale dziewczyny lubia taplac sie w wodzie.
Na sniadanie byl bufet. Pewnie francuski, skoro wszyscy inni byli Francuzami. W kazdym razie Francuzi jedza dziwne rzeczy. Bylo troche owocow, tosty, maslo, dzem i miod do tostow oraz nalesniki. Jas wymyślił, ze bedzie jadl nalesniki z owocami i napakowal sobie te owoce do nalesnikow. Coz, najwazniejsze ze dziewczynki cos zjadly. I pojechalismy na konie. Mimo, ze się nie spieszylismy, i tak bylismy 15 minut przed czasem.
Stadnina liczy 12 koni i sa to jedyne konie na calych Seszelach. Sa to tez najwieksze zwierzeta na Seszelach, dlatego wielu tubylcow boi sie koni. Pare lat temu jakis Austriak dostal pozwolenie na sprowadzenie tych zwierzat na wyspy. Podobno w ogole sie nimi nie zajmowal i konie biegaly wolno, depczac i wyjadajac uprawy na pobliskich polach. Ludzie byli niezadowoleni i jakis czas pozniej Austriaka wyrzucono. Konie odkupila od niego Czeszka. Dostala ona pozwolenie na zalozenie stadniny i prowadzenie rekreacyjnej jazdy konnej. Przyjaznila sie z kobieta z Poludniowej Afryki - Taja. Taja pracowala w tym czasie jako informatyk, wiele podrozowala i byla zmeczona ciaglym stresem. Gdy wiec jej czeska przyjaciolka postanowila, ze musi na jakis czas wrocic do ojczyzny, Taja podjela sie pracy w stadninie. Taja kocha konie, chociaz na wyspie nie ma weterynarza, ktory by sie na nich znal, ani kowala, ktory moglby je podkuc. Czyta wiec o opiece nad konmi i robi, co moze. Trwa to juz jakies 2 - 3 lata. Mimo, ze nadal konie to jej milosc, to taka praca, w ktorej - jak sama Taja przyznala - "nie uzywa sie mozgu", jest nie dla niej. Marzy wiec, by wrocic do informatyki i nie wiadomo co bedzie dalej z konmi. W stadninie zatrudniaja dwie osoby do czyszczenia i karmienia koni. Poza tym takim amatorom jak my towarzysza mlodzi ludzie, wolontariusze – nami zajmowali się studenci ze Szwecji, Finlandii i Anglii. Dwoje wlasnie szlo na studia i zrobilo sobie rok przerwy przed ich rozpoczeciem, a jedna dziewczyna juz skonczyla studia i przyjechala tu na 6 tygodni, przed podjeciem pracy.
Chwile jechalismy przez gesty, zielony las, a potem wyjechalismy na plaze. Nie byl to co prawda galop, tylko raczej step z momentami klusu, ale i tak bylo przyjemnie. Nawet Kuleczka nie musiala jechac ze mna, tylko miala wlasnego konia. Iza pieknie siedziala w siodle i byla zachwycona, ze znow jezdzi. Ula juz w polowie drogi mowila, ze bardzo jej sie podoba, ale jednoczesnie pytala, kiedy koniec :))))))))
Na wieczor mielismy zamowiony lot helikopterem nad cala wyspa, ale mielismy do niego jeszcze jakies 5 godzin.
Przed wyjazdem z Emiratow Izunia znalazla w internecie sciezki trekkowe i kilka z nich wydrukowala. Pojechalismy na jedna z nich. W miedzyczasie troche padalo, ale lasy na Seszelach sa tak geste, ze deszcz nie przedzieral sie na nasza wysokosc. Bylo chlodno, przyjemnie i zielono. Bylo tez stromo. Trasy nie sa dobrze oznaczone i wlasciwie znaki sa tylko w miejscach, gdzie wydaje się, ze sciezka zginela. Iza dzielnie pedzila przodem, jakby to byl zwykly chodnik, Jas za nia (by sie mimo wszystko nie zgubila), a Kuleczka i ja na szarym koncu. Przypomnielismy sobie, ze kiedys w Polsce Uli podobalo sie, ze Iza jest pania przewodnik, a ona jest aspirantka. Mysle, ze nawet nie rozumie co to znaczy, ale bardzo podoba jej sie slowo „aspirantka". Bo co chwila pyta kim ona jest :)
Gdy wiec powiedzialam jej, ze przeciez ona jest aspirantka, to ucieszyla sie tak bardzo, ze nagle dostala skrzydel i popedzila do Izy. Chwile szlismy wiec wszyscy razem. Trasa zaczela robic sie coraz bardziej stroma i mimo iz lesna drozka byla naprawde bardzo przyjemna, nawet ja sie zmeczylam. W pewnym momencie Ula usiadla i powiedziala, ze dalej nie idzie. Usiadlam wiec z nia (calkiem zadowolona, ze i ja sobie odpoczne, a to nie ja narzekalam :) ) i powiedzialam Jasiowi i Izi, by szli dalej.
Ula jest bardzo do mnie podobna. Czasem jest to fajne, ale ma to tez swoje minusy. Np. jest tak samo lakoma na slodycze jak ja. I tak jak ja, gdy zostala bez Jasia, to bylo widac, ze stracila pewnosc siebie. Zerknela na mnie, by znalezc w doroslej mamie podpore - jednak się zawiodla. Boje sie ciemnosci i bycia sama. Bylo jasno, ale w tym lesie nie bylo zywego ducha. Zaproponowalam jej, by wsiadla mi na plecy i w ten sposob popedzimy za tatusiem. Szlysmy wolniej, ale slyszalysmy, ze gdzies z przodu wesolo pokrzykuje Iza. I tak doszlysmy do metalowej drabinki doczepionej do olbrzymiego kamienia. Nie wiedzialysmy czy mamy na nia wchodzic i zaczelysmy nawolywac Jasia i Ize. Niestety, nasza odwazniejsza czesc rodziny nas nie slyszala. Wdrapalysmy sie wiec po kolei po drabince i dech nam zaparlo.
Wrazenie bylo takie, jakby czlowiek nagle z dziury wyszedl na powierzechnie. Moze to nie najlepsze porownanie bo "dziura" byla tez piekna, ale bylysmy tam otoczone drzewami. A tu nagle wyszlysmy na zupelnie plaskie miejsce (kamienie), z ktorego widok ciagnal sie na cala jedna strone Mahe. W dole zobaczylysmy malutkie lotnisko, ulice, hotele... Slowem - seszelska panorame:)
Podeszlysmy kawalek, a tam czekala juz reszta rodzinki, ktora ucieszyla sie na nasz widok. Okazalo sie ze doskonale nas slyszeli, za to my nie slyszalysmy, ze nam odpowiadaja. Zrobilismy pare zdjec i zaczelo robic sie pozno, a na popoludnie mielismy zamowiona kolejna atrakcje...
Droge powrotna przeszlismy troche szybciej. Zawsze latwiej zejsc niz wejsc. Szlismy razem, w ciszy - cieszac sie przyroda, zielenia i oczywiscie soba.
Nagle, gdzies za nami, uslyszelismy glosy. Bardzo sie zdziwilismy, bo wczesniej nikogo nie bylo. Po chwili dogonila nas para. Dziewczyna byla na pewno Europejka, a chlopak pewnie z Seszeli. Niosl w rekach olbrzymi noz. Chcielismy go przepuscic, a on chcial przepuscic nas. Wtedy Jas powiedzial, ze z takim nozem to naprawde moze isc przodem. Chlopak sie rozesmial i powiedzial, ze to jest noz do roslin. Para popedzila przodem. Jak widac zyjemy i piszemy, wiec nie czaili sie na nas nigdzie za rogiem. Prawdopodobnie gora, na ktorej byliśmy, jest polaczona z innymi sciezkami i gdy ktos zna droge, to mogl tu dojsc z innej sciezki.
Gdy dochodzilismy do samochodu, znow zaczelo padac. Wsiedlismy i zjechalismy w dol do miasta. Lotnisko helikopterow znajduje sie w tym samym miejscu co zwykle lotnisko. Bylo ono prawie puste, tylko przy helikopterach siedzialy dwie osoby. Pilot i jedna kobieta. Do wylotu mielismy jeszcze chwile.
Zaczelismy wiec z nimi rozmawiac. Okazalo się, ze sa bardzo mili. Ona byla z Seszeli, on z Tanzanii. Dziewczynki bardzo zaprzyjaznily sie z pilotem i Iza od razu umowila sie z nim, ze ona bedzie siedziala z przodu. W koncu weszlismy do srodka. Jako, ze o tej porze nie ma samolotow, to wyjscie z lotniska bylo zamkniete. Musieli specjalnie kogos wolac, by wpuscic nas do poczekalni, a potem wypuscic na plyte lotniska. Takim samochodzikiem jak na polach golfowych dojechalismy do helikoptera. Jakos sobie ianczej taki helikopter wyobrazalam. Myslalam, ze bedzie miał otwarte drzwi i ze bedzie mozliwosc wygladania przez nie. Ten mial zamkniete drzwi, chociaz mial otwierane okienko. Z tylu byla laweczka z 3 siedzeniami i sluchawki na uszy, bysmy sie slyszeli. Z przodu 2 siedzenia i wiecej miejsca. Ostrzeglam pilota, by nie informowal Izy czego ma nie dotykac. I polecielismy. Fajne uczucie gdy zamiast rozpedzic sie i wzbic w powietrze, maszyna od razu uniosla nas do gory. Pilot latal nad cala wyspa. Widzielismy nasz sliczny hotelik oraz mnostwo innych hoteli. Rozne wyspy porozrzucane malowniczono naokolo Mahe. Iza bardzo chciala dotknac chmury - marzyla o tym od dawna. Wlecielismy wiec w chmury, Iza otworzyla okno i dotknela chmury... po czym wszyscy otworzylismy okna i zrobilismy to samo. Potem polecielismy na druga strone wyspy i ogladalismy zachod slonca z wysoka. Wydawalo sie, ze latamy dopiero pare minut, ale minelo cale pol godziny, a nawet 35 minut, gdy wyladowalismy z powrotem na lotnisku. Z plyty wlasnie startowaly samoloty - mysliwce patrolujace pobliskie wody w poszukiwaniu piratow. Jas byl zachwycony i zrobil jeszcze pare zdjec.
Wejscie na lotnisko znow bylo zamkniete, wiec tym razem postanowiono, ze nas przepuszcza wejsciem dla pracownikow.
Wracajac, zatrzymalismy sie w restauracji, chwalonej w Lonely Planet, na rybke. Na poczatku bylo bardzo fajnie. Ladne miejsce. Dla dzieci mieli kolorowanki i kredki. Duzy wybor ryb. Godne najlepszych opinii w Lonely Planet. Jednak im dluzej czekalismy, by nas obsluzono, a potem, by przyniesiono rybe, tym mniej nam sie podobalo. W koncu, po 1,5 godziny dostalismy jedzenie. Dzieci byly tak zmeczone, ze usypialy przy stole i nie byly w stanie juz nic zjesc. Ja wzielam sie za rybe (zreszta przepyszna), a w tym czasie dziewczynki rzeczywiscie usnely. Jas zabral je wiec do samochodu, a ja szybko skonczylam kolacje. Potem chodzilam za kelnerka tak dlugo, az mi podala rachunek i wreszcie wyszlismy. Jedzenie super. Polecam tym, ktorzy maja mnostwo czasu i nie umieraja wlasnie z glodu.
Wrocilismy do hotelu i tak zakonczylismy dzien.

2 komentarze:

Magda pisze...

Fani czekaja na relacje dotyczaca prezentu choinkowego Zuzi czyli... nie będę zdradzać tajemnicy - a prezent juz robi furorę;)

Noami pisze...

a czy wy widzieliscie tych piratow?? Juz sobie wyobrazam bandziorow z zaklejonym jednym okiem, bez zeba i mnostwem tatuazy hehe